NOWOŚCI
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą LGBT. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą LGBT. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 1 października 2018

Książka #487: Simon oraz inni homo sapiens, aut. Becky Albertalli



     Tradycyjne romanse już się chyba przejadły, skoro wydawcy coraz śmielej sięgają po literaturę LGBT. To naprawdę fascynujące jak bardzo świat jest postępowy i jak coraz chętniej wychodzi naprzeciw potrzebom swoich czytelników. „Simon oraz inni homo sapiens” nie jest co prawda pierwszą historią o miłości dwóch mężczyzn, ale z pewnością jest pierwszą, po którą sięgam ja! I muszę powiedzieć, że tak samo, jak w przypadku filmu, tak też i przy okazji powieści- jestem oczarowana. Choć filmową adaptacją chyba bardziej.

     Nastoletni Simon niby przeciętny nastolatek ze świetnymi przyjaciółmi i potencjalną kandydatką na idealną dziewczynę, pilny uczeń, oddany brat i syn. A jednak, ten urokliwy młodzieniec skrywa wielki sekret. Nie, nie jest wampirem, ale zapewne także i on zakochałby się w Edwardzie Cullenie- tak, ten młodzieniec jest gejem. Pewnego kolorowego dnia, na portalu na którym udzielają się okoliczni nastolatkowie, pojawia się wpis, który początkuje najbardziej porywający romans internetowy wszech czasów.

     Niezbyt często praktykuję zapoznawanie się z powieściami na krótko po obejrzeniu ich ekranizacji. To chyba największa zbrodnia jaką można zadać książce. W takich sytuacjach już lepiej w pierwszej kolejności zapoznać się z lekturą, choć z drugiej strony jest to krzywdzące dla oglądanego filmu. Po prostu, najlepiej w ogóle nie zbliżać się do filmu lub książki, jeżeli wrażenia po pierwszym spotkaniu są jeszcze świeże- wtedy łatwo zacierają się granice i ciężko zapamiętać, co było filmem, a co książką. W przypadku powieści Becky Albertalli jest to dodatkowo miażdżące, bo mocno różni się od ekranizacji. Tam wszystko było bardziej! Bardziej dramatyczne wyjście na jaw sekretu Simona, bardziej kolorowe fantazje głównego bohatera, itp. Wiadomo, dla kinowego show trzeba było podkręcić tempa i uczynić z tej historii coś spektakularnego. Przy tym powieść odrobinie blednie, ale i tak nie traci na swoim uroku.

    Nie każdy jednak musi odnaleźć się w tej opowieści, bowiem nie każdy musi chcieć wrócić do czasów liceum. Wtedy wszystko było takie banalne, takie beztroskie, a największym generatorem stresu było to, co kto o nas pomyśli- w szczególności rodzice. Nie mniej, powieść idealnie oddaje ten temat, a z drugiej strony daje przykład idealnych rodziców, którzy świetnie porozumiewają się ze swoimi dziećmi, budując przepiękną więź pełną miłości i zrozumienia. To autentycznie wzrusza. Oczywiście, nie obywa się tutaj też bez szkolnych dramatów, które są bardziej irytujące niż faktycznie fascynujące- takie rzeczy zrozumie jedynie grupa docelowa tej książki. Złamane serca, no ale dobra- to zdarza się nie tylko wśród nastolatków, obrażanie się przyjaciół, bo tak, i tak dalej. Jednakże to, co jest tutaj genialne, to faktyczne oddanie ducha dzisiejszych czasów. Wieki temu za czasów „Niebezpiecznych związków” i tym podobnych, miłość wyrażało się za pośrednictwem listów. Oj, to było czasy, gdy jeszcze pisało się kartki, listy, itp. Teraz ta wspaniała tradycja umiera wyparta przez Internet i różnego rodzaju komunikatory- nawet telefon komórkowy odchodzi w niepamięć w tym starciu. Dlatego też fajnie czyta się wymiany mailowe pomiędzy bohaterami, te wszystkie urocze słówka, ale przede wszystkim wiele słów wsparcia i otuchy. Wszystko jest takie anonimowe, tak bardzo niewiadome, ale też i intrygujące- zupełnie jak w prawdziwym życiu, gdy komunikujemy się z kimś poprzez Internet, a nawet nie wiemy jak on wygląda. To znaczy... tak było kiedyś, teraz ludzie są bardziej napastliwi i agresywni- od razu bombardują swoimi selfikami i nie tylko. Ja osobiście czekałam na coś innego, czekałam na coś więcej- chciałam zobaczyć, jak to wszystko będzie rozwijać się w realnym świecie. I tutaj jest znacząca różnica między filmem a książką, bowiem książka daje nam szerszą perspektywę. Aż serce śpiewa, a do oczu cisną się łzy, bowiem nie ma nic bardziej urokliwego, bardziej rozczulającego niż rozwikłanie tejże niesamowicie romantycznej zagadki z tej powieści. Cudowne uczucie, zdecydowanie!

     Becky Albertalli potrafi zainteresować czytelnika swoim niebanalnym podejściem do problemów współczesnych nastolatków. Daje im świetnych rodziców, a także pomysłowych przyjaciół, którzy pomogą w każdej chwili. „Simon oraz inni homo sapiens” to opowieść bardzo pozytywna, ale potrafiąca również zranić czytelników zaangażowanych w losy bohaterów. Uśmiechy gonią smutki i przeganiają je w nicość, kiedy nasze lica szczerzą się od ucha do ucha na widok słów, które radują serca. Czas z tą książką leci bardzo przyjemnie i szybko, w szczególności, że sporą jej część zajmuje mailowa wymiana zdań. Zdecydowany plus za urealnienie opowieści, ale przede wszystkim za świetny romans, który wyznacza już dostrzegalny nowy trend we współczesnej literaturze młodzieżowej.

Ocena: 4/6
Recenzja dla wydawnictwa Papierowy Księżyc !

Tytuł oryginalny: Simon vs The Homo Sapiens Agenda / Tłumaczenie: Donata Olejnik / Wydawca: Papierowy Księżyc / Gatunek: obyczajowe, młodzieżowe, LGBT / ISBN 978-83-655-6801-4 / Ilość stron: 304 / Format: 130x200mm
Rok wydania: 2018 (Polska) 2015 (Świat)

piątek, 2 marca 2018

SZORTY #46 - Trzy billboardy za Ebbing, Missouri, Czas mroku, Tamte dni, tamte noce

Oryginalny tytuł: Three Billboards Outside Ebbing, Missouri | Reżyseria: Martin McDonagh | Scenariusz: Martin McDonagh | Obsada: Frances McDormand, Woody Harrelson, Sam Rockwell, John Hawkes, Peter Dinklage, Abbie Cornish, Lucas Hedges, Želijko Ivanek | Kraj: USA, Wielka Brytania | Gatunek: Dramat, Komedia, Kryminał
Premiera: 04 września 2017 (Świat) 02 lutego 2018 (Polska)
Ocena: 9/10

     Wśród stricte politycznych filmów, całkowicie poprawnych, zrealizowanych typowo pod ceremonię wręczenia najbardziej prestiżowych i totalnie nic nie znaczących nagród filmowych świata znajdują się takie twory, na które patrzy się z przyjemnością. Taki film stworzył właśnie Martin McDonagh- totalnie nieprzewidywalny i tak bardzo jaskrawy wśród tych wszystkich patetycznych rozmyślań.
     Samotnie wychowująca swoje dzieci kobieta (Frances McDormand) staje przed prawdziwą tragedią, gdy jedno z nich zostaje zgwałcone a następnie brutalnie zamordowane przez nieznanych sprawców. Po roku, kiedy śledztwa małomiasteczkowego biura szeryfa (Woody Harrelson) wciąż nie przynoszą odpowiedzi, kobieta wynajmuje pobliskie billboardy, aby przekazać wiadomość szeryfowi i całej okolicy. Nie spotyka się to z dobrym odbiorem.
     Takich filmów zawsze mi brakuje. Przewrotnych, bardzo nieoczywistych i tak bardzo kolorowych. „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” od samego początku zaskakuje tajemniczością. Bliżej niesprecyzowane problemy głównej bohaterki i przesłanki jej działania, które rozjuszają każdego w mieście. No, prawie każdego. Budzi to zaskoczenie, wręcz odrazę, bo jak można nie rozumieć dramatu matki, która utraciła swoją córkę w tak bestialski sposób. Inną kwestią jest charakterność tej kobietki, bo do grzecznych i łagodnych to ona nie należy. Mildred Hayes jest kobietą silną, ale też i porywczą, co niejednokrotnie udowadnia rozbawiając widza. Jednakże nie tylko jej zachowanie jest tutaj mocno przesadzone. Do podobnych atrakcji dochodzi przy okazji spotkań z szeryfem Willoughby, czy oficerem Dixonem. A dajcie tę trójkę do jednej sceny, to trzeba będzie uprzątnąć plan zdjęciowy. Każdy z nich ma mocny charakterek, ale tylko dwa z nich przechodzą zadziwiające zmiany. To nie do końca przekonuje, bo jakżesz można się zmienić w ciągu paru minut po przeczytaniu jednego listu. Historia nie kryje się ze swoją brutalnością. Jest w tym coś ze stylu Quentina Tarantino, gdzie jak coś ma być hardkorowe, to takie właśnie będzie. McDonagh daje duże pole do popisu dla swoich bohaterów, którzy wyrzucają wynajmujących przez okna, podpalają posterunki policji, czy strzelają sobie prosto w twarz. Jest to tak bardzo przejaskrawione, że aż śmieszne, ale to dobrze, bo nie jest to film trzymający się sztywnych reguł. Wszystko tutaj jest bardzo nieprzypadkowe, wszystko tak świetnie koreluje ze sobą i tworzy naprawdę genialną całość. Całość, która dostarcza bardzo wielu ciekawych emocji, która dostarcza uśmiechu, smutku, czy przerażenia. To w końcu świetna historia, która daje wiele możliwości interpretacji i tworzenia własnych zakończeń. Historia, która sprawia, że choć jest to tytuł w walce o Oscara, to jednak cała sala kinowa śmiała się pod nosem. Świetny film, po prostu! Mój faworyt.

Oryginalny tytuł: Darkest Hour | Reżyseria: Joe Wright | Scenariusz: Anthony McCarten | Obsada: Gary Oldman, Kristin Scott Thomas, Ben Mendelsohn, Lily James, Ronald Pickup, Stephen Dillane, Nicholas Jones, Samuel West | Kraj: USA, Wielka Brytania | Gatunek: Biograficzny, Dramat historyczny
Premiera: 01 września 2017 (Świat) 26 stycznia 2018 (Polska)
Ocena: 6/10

     Nigdy nie przepadałam za filmami biograficznymi, a już na pewno nie za biografiami wielkich polityków. Jednakże nic tak nie skłania do seansu, jak obsadzenie genialnego Gary'ego Oldmana w roli jednej z najbardziej rozpoznawalnych postaci w historii świata. Nic tak nie skłania do seansu, jak chęć poznania Winstona Churchilla.
     Czasy II wojny światowej, gdzie światu zagrażają naziści prowadzeni przez Adolfa Hitlera. Król Jerzy VI (Ben Mendelsohn) powierza tworzenie nowego rządu Winstonowi Churchillowi (Gary Oldman), kontrowersyjnemu kandydatowi, któremu porażka w Narwiku nie przysparza poparcia wśród partyjnych kolegów. Podczas gdy jego poprzednicy i następcy w roli premierów Wielkiej Brytanii snują spiski, chcąc obalić jego urząd, mężczyzna ten robi wszystko, aby nie poddać się nazistowskiej potędze i uwolnić żołnierzy uwięzionych na plaży w Dunkierce.
     Filmy wojenne nigdy nie były moim konikiem. A jak jeszcze dochodzi do tego polityka, to już w ogóle staram się unikać szerokim łukiem. Jednakże takie tytuły zawsze będą miały poparcie wśród członków Akademii Filmowej. Zawsze! Dorzucić do tego trzeba jeszcze takiego znakomitego aktora jak Gary Oldman, reżysera też nie całkiem głupiego, bo w końcu Joe Wright dał nam „Pokutę”, czy „Dumę i uprzedzenie” i przepis na oscarowy film gotowy. Podążając za przyjętym schematem – jest dość nudno, wręcz straszliwie monotonnie, ale jest w tym jakaś ciekawość. O dziwo! Pewnie dlatego, że co jakiś czas Churchill rzuca jakimś niewybrednym dowcipem gasząc to patetyczne napięcie. Świetnie skonstruowany jest tutaj cały ten obraz zmowy a plecami premiera. Bardzo ciekawie prezentują się relacje Churchilla z królem- niby z dystansem, ale przede wszystkim z szacunkiem. Twórcy bardzo dobrze pokazują tutaj rozterki premiera, rozdartego między chęcią walki, a wymuszaniem poddaństwa. Rewelacyjna jest scena w metrze, będzie jedną z najbardziej pamiętliwych w kinie, więc tym bardziej szkoda, że nie jest poparta faktami. Gary Oldman błyszczy w tym filmie, ale prawda jest też taka, że najlepiej kreuje się postaci, których nie trzeba kreować. Churchill to taka osobowość, że nie da się tego zrobić źle, więc Oldman wyszedł z tego świetnie. Budził grozę, ale też niewątpliwą sympatię. Najbardziej żal mi, że totalnie zepchnięto na plan życie rodzinne bohatera. Postać żony Clementine wydawała się być wprowadzona do filmu dla większych celów. To samo tyczy się Lily James, która wcieliła się w postać Elizabeth Layton. Obecność tych dwóch pań okazała się być jednak całkowicie bezsensowna, niczego konkretnego nie wnosiły do fabuły. Pomimo tak wielu zalet fabularnych filmu, pomimo świetnej charakteryzacji i samej gry aktorskiej Gary'ego Oldmana, nie jest to film szczególnie wybitny. Dobija swoją monotonnością, ale to może tylko kwestia preferencji oglądającego. Jak dla mnie w wyścigu po statuetkę w najważniejszej kategorii pozostaje daleko w tyle.

Oryginalny tytuł: Call Me by Your Name | Reżyseria: Luca Guadagnino | Scenariusz: James Ivory | Obsada: Armie Hammer, Timothée Chalamet, Michael Stuhlbarg, Amira Casar, Esther Garrel, Victoire Du Bois | Kraj: USA, Włochy, Francja, Brazylia | Gatunek: Melodramat
Premiera: 22 stycznia 2017 (Świat) 26 stycznia 2018 (Polska)
Ocena: 8/10

    Film, których tak bardzo brak w dzisiejszych czasach. Brak nie tylko na ekranach kin, ale przede wszystkim na galach wręczenia nagród filmowych. Tym bardziej zachwyca pojawienie się filmu Guadagnino w tej najważniejszej kategorii oscarowej, bo chyba trudno w tym roku o bardziej sielski i melancholijny film wśród nominacji.
     Gorące włoskie lato w małym miasteczku. Przystojny nastolatek zakochany w muzyce, uczący się od matki o romańskiej kulturze, czerpiący przyjemność z włoskich wakacji w starej willi. Gdy do jego ojca przyjeżdża w odwiedziny profesor specjalizujący się w lokalnej kulturze, jego świat wywraca się do góry nogami. Między chłopakiem a dorosłym mężczyzną nawiązuje się zaskakująca nić porozumienia, która budzić może spore kontrowersje wśród lokalnej społeczności.
     Podoba mi się różnorodność tegorocznych filmów walczących o Oscara dla najlepszego filmu. Podoba mi się, że takie filmy jak „Tamte dni, tamte noce” potrafią się wybić swoją historią i klimatem. Produkcja od Guadagnino zdecydowanie odstaje od reszty przede wszystkim z powodu tego błogiego uczucia, jakie wywołuje. Ten obraz to bardzo ciekawa na wielu płaszczyznach podróż po Włoszech. Wchłaniamy zapach pomarańczy, czujemy promienie włoskiego słońca na twarzy, włoskie stawy chłodzą nasze rozpalone ciała, a wszechobecna architektura zachwyca na każdym rogu. Nie obywa się również bez prezentacji charakteru Włochów, co akurat dostarcza odrobiny uśmiechu na twarzach. I w tej właśnie atmosferze rodzi się uczucie. Całkowicie zakazane, bo między mężczyzną a mężczyzną i jeszcze bardziej zakazane, bo między dorosłym mężczyzną a nastolatkiem. Budzić to może kontrowersje, bowiem akcja rozgrywa się w latach 80tych. Co za tym idzie bohaterowie muszą się ukrywać ze swoimi emocjami, co dodaje odrobiny dreszczyku. Jest nieporadnie, ale przy tym całkowicie uroczo. Niekiedy bywa też i zabawnie, choć za chwilę przerodzić może się to w prawdziwy dramat. Niewielu mogłoby pomyśleć, że takich uczuć dostarczy im podobny film. To wszystko jest zasługą cudownych aktorów, którzy swoim wyglądem i brzmieniem ich głosów rozmiękczają męskie i kobiece serca. Najpiękniejsze jest jednak w tym wszystkim jest to, co się dzieje gdy prawda wychodzi na światło dzienne. I uwierzcie... po tym filmie każdy chciałby mieć takich rodziców, jakich ma młody Elio. Tak bardzo otwartych, tak bardzo wyrozumiałych i tak bardzo mądrych. Końcowy monolog ojca chłopaka jest tym, który każdy chciałby usłyszeć, bo jest w nim bardzo dużo miłości i akceptacji. Szkoda jedynie, że historia kończy się w taki a nie inny sposób, bowiem piękno jakie w sobie zostawia, przy okazji brzmień słów rewelacyjnych piosenek „Mystery of Love” oraz „Visions of Gideon”, jest bezcenne.

niedziela, 28 lutego 2016

SZORTy #31: Dziewczyna z portretu, Carol, Creed: Narodziny legendy


Oryginalny tytuł: The Danish Girl | Reżyseria: Tom Hooper | Scenariusz: Lucinda Coxon | Obsada: Eddie Redmayne, Alicia Vikander, Ben Whishaw, Matthias Schoenaerst, Sebastian Koch, Amber Heard, Adrian Schiller | Kraj: USA, Wielka Brytania, Dania, Belgia, Niemcy | Gatunek: Biograficzny, Dramat
Premiera: 05 września 2015 (Świat) 22 stycznia 2016 (Polska)
Ocena: 8/10

     Ostatnie dwa filmy Tom Hoopera wzbudzały zachwyt. Nic więc dziwnego, że najnowszy tytuł, ekranizacja życia Lili Elbe o tytule „Dziewczyna z portretu” wywołał zachwyt wśród publiczności i doczekał się nominacji do licznych nagród.
     Młode małżeństwo malarzy. On jest znakomitym i szanowanym twórcą pejzaży, ona niedocenioną portrecistką. Kiedy prosi swojego męża, aby pomógł jej przy tworzeniu portretu ich wspólnej przyjaciółki tancerki, nie sądzi, że obudzi drzemiącą w nim od lat drugą naturę o imieniu Lili. Coś, co wydawało się jedynie zabawą i pewnym urozmaiceniem ich wspólnego życia, całkowicie odmienia ich losy.
      Jeden z najbardziej przejmujących i wciągających filmów, jakie miałam okazję ostatnio oglądać. Rewelacyjna historia kobiety urodzonej w ciele mężczyzny- pięknego i niezwykle utalentowanego. Uśpiona na wiele lat i zbudzona przez niewinną zabawę w pozowanie do obrazów swojej żony pod postacią kobiety. Historia, która przedstawia dramatyczną sytuację małżeństwa Wegenerów, a jednocześnie pokazuje jak wielki łączył ich szacunek do siebie wzajemnie i że poza miłością łączyła ich również przyjaźń. Ponadto film w bardzo wymowny sposób prezentuje podejście do odmiennej seksualności w dawnych latach- do homoseksualizmu i transseksualności, traktując je jako problem natury psychicznej. Przy tym świetnie zostają odegrane emocje zagubienia, całkowitej dezorientacji i swoistego rozdarcia na dwie osobowości ze strony Eddiego Redmayne'a. Ta rola wzbudza jeszcze więcej współczucia, jeszcze więcej wsparcia w widzu niż jego kreacja Stephena Hawkinga. Co zaskakujące... ten człowiek wygląda niesamowicie pięknie w tej kobiecej charakteryzacji i z łatwością wciela się w rolę kobiecą. U jego boku dzielnie trwa Alicia Vikander, której postać powinna być wzorem do naśladowania dla każdej kobiety. Kobieta utalentowana, chcąca pewnej niezależności i pomimo całego dramatyzmu sytuacji wiernie trwa przy swoim mężu Einarze, a później swojej najlepszej przyjaciółce Lili. Oboje stworzyli role, które poruszają do łez swoim oddaniem, ale przede wszystkim odwagą! Aktorzy nie bali się swojej nagości i przekonująco odgrywali nawet najbardziej intymne sceny. Zaskakujące, że film potrafi przykuć uwagę już od pierwszych chwil. Ciężko mówić tu już o budzącej się fabule, można więc ten sukces zawdzięczać bardziej charakterowi całej produkcji. Świetnie wystylizowany, z pięknymi wnętrzami i cudowną muzyką. Świat sztuki przykuwa tutaj uwagę i zachwyca od samego początku, tak trwając... aż do ostatnich chwil i cudownych ujęć duńskich fiordów. Zachwycający!

Oryginalny tytuł: Carol | Reżyseria: Todd Haynes | Scenariusz: Phyllis Nagy | Obsada: Cate Blanchet, Rooney Mara, Sarah Paulson, Kyle Chandler, Jake Lacy, John Magaro | Kraj: USA, Wielka Brytania | Gatunek: Melodramat
Premiera: 17 maja 2015 (Świat) 04 marca 2016 (Polska)
Ocena: 5/10

     Twórca szanowanych filmów niezależnych i ukochanych seriali- Todd Haynes. Teraz wojuje świat swoją intymną produkcją tytułem „Carol”, której gwiazdy zdobywają uznanie całego świata. Film o kobietach, nie tylko dla kobiet, z cudowną Cate Blanchett w tytułowej roli.
     Młoda, ambitna sprzedawczyni z domu towarowego spotyka na swojej drodze piękną i wytworną damę szukającą prezentu dla swojej córki. Zwyczajna wymiana życzliwości przeradza się w niezwykłą przyjaźń, która z czasem staje się problematyczna dla męża kobiety. Spotkania odbywające się na przekór wszystkich i wszystkiego dają początki pięknej miłości, ale też masie problemów.
     Cudowna historia opowiedziana w niezwykle banalny i monotonny sposób. „Carol” to film, który jednych urzecze swoim klimatem, a innych zanudzi. Osobiście jestem w tej drugiej grupie, choć doceniam zarówno historię, jak i grę aktorską. Rodzące się uczucie pomiędzy dwiema kobietami, wszystko w otoczce skandalu, bo to przecież nie czas na homoseksualne związki- w końcu to lata 50te. Ten związek jest czymś co napędza problemy głównej bohaterki, bo w końcu zazdrosny mąż- wkrótce były, zrobi wszystko, aby zatrzymać ukochaną kobietę przy sobie. Dochodzi wobec tego do starć wewnątrz rodziny, kłótni o opiekę nad dzieckiem, bo przecież zasady moralne, itp. itd. Na tym etapie produkcja wydaje się być bardzo emocjonująca. Niestety, to jedyne takie chwile, bowiem uczucie, które połączyło Carol i Theresę jest całkowicie beznamiętne. Z uporem maniaka próbowałam wczuć się w te emocje, naprawdę przejąć się ich losem, może po prostu starałam się za bardzo, bo nie urzekło mnie to w żaden sposób. Nie kupiłam tego uczucia, które rzekomo połączyło Cate Blanchett i Rooney Marę. Jako dwie osobne persony tego filmu spisały się dobrze. Pierwsza ponownie zachwycała swoim wyglądem, swoim wizerunkiem prawdziwej damy- dobrze wychowanej i zawsze nienagannie ubranej. Druga z kolei to taka cicha myszka, która całkowicie zaginęła pod naporem tej pierwszej, choć coś dała dla całej produkcji. Niestety, we dwie zupełnie się nie sprawdziły, nie uczyniły tej historii na tyle wiarygodnej, aby móc się nią zachwycać- a szkoda. Tym, co natomiast powalało, to muzyka skomponowana Cartera Burwella. Cudowne brzmienia idealnie wypełniające te nużące chwile, dzięki której zostajemy odrobinę dłużej przy seansie, aby w trakcie napisów końcowych delektować się tymi dźwiękami. Może więc dobrze, że film odrobinę nudzi, dzięki temu można było skupić się na znakomitości Burwella. Obraz jest zdecydowanie zbyt monotonny, co jest bardzo dziwne, bo traktuje o ważnym temacie LGBT, pokazując go w bardzo subtelny sposób ze wszystkimi jego blaskami i cieniami. Dobrze ukazuje walkę o siebie w staroświeckim świecie. Niestety, wszystko podane w jakiś dziwny, bez emocjonalny sposób. A może to właśnie kwestia tego rzekomo urzekającego klimatu?

Oryginalny tytuł: Creed | Reżyseria: Ryan Coogler | Scenariusz: Ryan Coogler, Aaron Covington | Obsada: Michael B. Jordan, Sylvester Stallone, Tessa Thompson, Phylicia Rashad, Jacob 'Stitch' Duran, Tony Bellew, Ritchie Coster | Kraj: USA | Gatunek: Dramat, Sportowy
Premiera: 25 listopada 2015 (Świat) 08 stycznia 2016 (Polska)
Ocena: 7/10

     Młody reżyser o bardzo skromnym dorobku artystycznym. Wszyscy liczą na to, że kariera Ryana Cooglera dostanie prawdziwego kopa, po kontynuacji bokserskich przygód Rocky'ego Balboa o tytule „Creed: Narodziny legendy”.
     Legenda boksu spotyka potomka swojego, nieżyjącego już, najlepszego przyjaciela z ringu. Widząc jego zacięcie do walk postanawia pomóc mu w rozwoju umiejętności i sprawić, aby został tak wielką legendą, jak jego ojciec. W tym celu sam rozpoczyna trening chłopaka.
     Z jednej strony „Creed” to film przeznaczony dla fanów całej serii o Rocky'm Balboa. Wiele tutaj odniesień do poprzednich filmów, przede wszystkim z uwagi na wspominanie znaczących postaci, w tym także tej tytułowej... Apollo Creeda. Z drugiej zaś strony osoby, które nie znają dotychczasowych filmów nie będą czuły się pokrzywdzone niezrozumiałością fabuły, bowiem jest niezwykle prosta, choć niebanalna. Opowieść o młodym chłopaku wychowanym niemalże przez ulicę, który ma szansę zostać kimś. Pomimo tego, że chce być jak ojciec, to nie chce budować kariery na nazwisku swojego ojca- co się bardzo chwali. Wszystkie te nawiązania do przeszłości bohaterów, zarówno młodego Adonisa Creeda, jak i Rocky'ego nie porywają. Fabuła wlecze się niemiłosiernie i momentami mamy wrażenie, że śpimy z otwartymi oczami. Jednakże od pewnej chwili w końcu dostaje prawdziwego rozpędu. Napędza go wątek romantyczny, a także historia niezwykłej przyjaźni, która zaczyna łączyć dwójkę bohaterów. Szybko zapominamy więc o cieniach przeszłości, nie mających już znaczenia. Ostatecznie wszystko nabiera ogromnego tempa i nawet przeciwnicy walk bokserskich będą patrzyli w napięciu i z zafascynowaniem na poczynania młodego bohatera- to jest aż szokujące jak szybko zaczynamy się przejmować jego losami. Zasługa w tym Michaela B. Jordana. Nie, nie tego koszykarza, a aktora młodego pokolenia, który zdecydowanie się rehabilituje po wielkiej porażce z „Fantastycznej Czwórki”. Pokazuje się z ciekawej strony, dając obraz walecznego i odważnego człowieka z ambicjami. U jego boku Rocky Balboa, czyli nieśmiertelny Sylvester Stallone. Bardzo ciekawa rola, bardzo wszechstronna i przejmująca, ale czy kreacja warta jest Oscara? Tego dowiemy się już dzisiejszej nocy! Osobiście trzymam kciuki, gdyż byłoby to idealne uhonorowanie postaci Rocky'ego. Film ma szanse spodobać się każdemu, bo choć przewidywalny, to momentami potrafi zaskoczyć. Zresztą... kto nie chciałby zobaczyć Rocky'ego ponownie w akcji?

sobota, 8 grudnia 2012

1004. Gra pozorów, reż. Neil Jordan

Oryginalny tytuł: The Crying Game
Reżyseria: Neil Jordan
Scenariusz: Neil Jordan  
Zdjęcia: Ian Wilson
Muzyka:Chris Lowe, Neil Tennant, Anne Dudley, Boy George
Kraj: Wielka Brytania, Japonia
Gatunek: Thriller, Melodramat
Premiera: 18 września 1992 (Świat) 21 kwietnia 2006 (Polska na DVD)
Obsada:
Stephen Rea, Forest Whitaker, Jaye Davidson, Miranda Richardson, Adrian Dunbar i inni


Uwaga! Tekst może zawierać spoilery!

     Zdobywca najbardziej prestiżowych nagród w tym Oscara za najlepszy scenariusz, ciepło przyjęty przez krytykę, powalający cały świat na kolana, ale... nie mnie. „Gra pozorów”  w reżyserii Neila Jordana głęboko studiuje bardzo kontrowersyjne zjawisko transseksualizmu, które samo w sobie przysporzyło niechęć do tytułu ze strony potencjalnych producentów. Nie mniej, film jest dość nużący, a ważne kwestie poruszane w zastraszająco płytki sposób. Jedyne co trzymało widza w ryzach to wizja zaskakującego finału, który okazał się być czymś zupełnie przeciwnym.
    Brytyjski żołnierz, Jody (Forest Whitaker), zostaje pojmany przez oddział irlandzkiej armii. Podczas gdy przywódca próbuje wymienić go na swoich towarzyszy, Jody zaprzyjaźnia się z jednym z porywaczy- Fergusem (Stephen Rae). Wtedy dochodzi do niefortunnej w skutkach ucieczki, w wyniku której Brytyjczyk ginie. Fergus chcąc oddać cześć swojemu nowo poznanemu koledze, a także zadbać o jego sprawy po śmierci robi wszystko, aby odnaleźć jego ukochaną Dil (Jaye Davidson) . Kiedy udaje mu się ją znaleźć, od razu robi na nim wrażenie wpadając w sidła miłości. Wkrótce przekonuje się też, że jest ona naprawdę niezwykłą kobietą.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

328. Miłość i inne nieszczęścia, reż. Alek Keshishian

poniedziałek, 29 listopada 2010

213, Gry weselne, reż. Ol Parker

Oryginalny tytuł: Imagine Me and You
Reżyseria: Ol Parker
Scenariusz: Ol Parker
Zdjęcia: Ben Davis
Muzyka: Alex Heffes
Kraj: USA, Wielka Brytania, Niemcy
Gatunek: Dramat, Komedia romantyczna
Premiera światowa: 09 września 2005
Premiera polska: 14 lipca 2006
Obsada: Piper Perabo, Lena Headey, Matthew Goode, Darren Boyd, Anthony Head, Celia Imrie, Sue Johnston

    Ten dzień. Właśnie tego dnia Rachel i Heck biorą ślub. Gdy ojciec Rachel prowadzi ją do ołtarza ta w tłumie zauważa kwiaciarkę, która szykowała dla nich kwiaty. Od tego momentu wszystko się komplikuje tylko, że Rachel jeszcze nie jest tego świadoma.
    Przyznam, że byłam troszkę zaskoczona tym filmem. Właściwie to od samego początku, aż do samego końca. Zaskoczył mnie początek, a zakończenie było takie zaskakujące, że aż mnie normalnie zszokowało.
    No, ale po kolei. Film zaczyna się dość obiecująco- ślub. Każdy myśli, że ta chwila zmieni wszystko w ich życiu. No i zmienia. W tym wypadku niestety na gorsze. Dla mnie w pewnym sensie ten cały przebieg zdarzeń jest troszku niezrozumiały. A oto skrót wydarzeń: Ślub Rachel i Hecka, na którym Rachel dostrzega kwiaciarkę Luce. Luce pomaga Rachel wyciągnąć z ponczu jej obrączkę. Rachel zaprasza Luce na kolację, do niej i do Hecka, na której będzie również Coop, przyjaciel Hecka. W pewnym momencie dzieje się coś dla mnie niemożliwego... Rachel czuje lekkie skrępowanie, gdy zbliża się do Luce. Heck mówi Rachel o tym, że Luce jest homoseksualna. Pomimo to proponuje, żeby Luce spędziła z Rachel wieczór. Później lądują na zapleczu kwiaciarni, gdy Rachel dostrzega, że jej roztargnienie negatywnie wpływa na Hecka. No i potem totalna katastrofa. Heck się dowiaduje... Zakończenie tego wszystkiego nie było takie jak się spodziewałam. Wiadomo, że mogą być dwa rozwiązania tej sytuacji, albo będzie z Heckiem, bo w końcu to jej mąż, albo wybierze Luce. Wybór mnie trochę rozbroił, ale w sumie... to tylko film. Dlaczego o tym piszę? Dlatego, że troszkę mnie to zirytowało, ten cały rozwój sytuacji. Jak to możliwe, że laska jak dotąd nie dowiedziała się, że jest homoseksualistką? Dlaczego brała ślub z facetem, którego nie kochała?  Pewnie myślicie dlaczego tak uważam. To proste! Jak laska może kochać faceta, a wystarczy jedno spojrzenie na jakąś kobietę i nagle zdaje sobie sprawę, że jest homoseksualna. Pewnie myślicie dlaczego uważam, że jedno spojrzenie to spowodowało. Otóż... kilka dni później jakoś bez powodu do niej polazła do tej kwiaciarni. Nie rozumiem. Ludzie na siłę komplikują sobie życie. Gdyby tam nie polazła to nic takiego nie miałoby miejsca i wszyscy byliby szczęśliwi. Pewnie pomyślicie, że mam jakąś awersję do homoseksualistów. Otóż nie. Po prostu cały ten motyw trochę mnie rozwalił i musiałam to z siebie wydusić. A w ogóle... co za mąż proponuje, żeby jego żona spotkała się z lesbijką? Faceci nie umieją czytać między wierszami, a z tych właśnie ukrytych tekstów widać było, że coś się dzieje między Luce i Rachel. Jakby to powiedzieć... facet sam jest sobie winny, że sprawy potoczyły się tak a nie inaczej.
    No, ale ten film we mnie emocje wzbudził, że szok :) i to jest w nim dobre. Naprawdę daje do myślenia i to jest najlepsze :) uwielbiam takie filmy :)
    Spodobała mi się reakcja rodziców Rachel, gdy się dowiedzieli, że kocha też Luce. Nie było jakiś kretyńskich wykładów.. tylko zrozumienie i dobre rady :) to też bardzo wiele może nauczyć :)
    W jednej z głównych ról zobaczymy Piper Perabo jako Rachel, która znana jest nam już z filmu "Coyote Ugly". Zagrała po prostu rewelacyjnie :) W roli jej męża Hecka zobaczymy Matthew Goode, którego mogliśmy już podziwiać w filme "Córka prezydenta" oraz "Wszystko gra". Trochę rozwaliła mnie jego gra, ale kocham ten jego angielski akcent :) W postać Luce wcieliła się Lena Headey, która występowała również w "Jaskini" oraz "Nieustraszonych braciach Grimm". Najbardziej zaskoczyło mnie pojawienie się pewnej postaci, a mianowicie Neda, czyli ojca Rachel, którego grał nie kto inny jak tylko Anthony Head. Jasne... pewnie nic wam to nie mówi :P ale ja jako fanka serialu pod tytułem "Buffy- postrach wampirów" byłam jednocześnie zszokowana i zauroczona tym, że znowu mogłam zobaczyć bibliotekarza Ruperta Gilesa, który był wiernym obserwatorem dzielnej pogromczyni :)
    Film według mnie jest świetny i uważam, że każdy powinien ten film zobaczyć. 

piątek, 26 listopada 2010

188. Transamerica, reż. Duncan Tucker



Reżyseria: Duncan Tucker
Scenariusz: Duncan Tucker
Zdjęcia: Stephen Kazmierski 
Muzyka: David Mansfield
Kraj: USA
Gatunek: Dramat
Premiera światowa: 02 grudnia 2005
Premiera polska na DVD: 19 października 2006
Obsada: Felicity Huffman, Kevin Zegers, Elizabeth Peńa, Fionnula Flanagan, Burt Young, Carrie Preston, Graham Greene

    Bree jest transseksualistą, który za niedługo ma przejść ostatnią operację zmiany płci. Stanie się prawdziwą kobietą. Pewnego dnia dostaje telefon z informacją o jego synu, Tobym, który trafił właśnie do aresztu. Bree jest w szoku, że w ogóle ma syna. Postanawia mu pomóc. Jednak nie podaje mu swojej prawdziwej tożsamości. Bree pragnie jak najszybciej wrócić do domu, żeby móc przeprowadzić operację. Z każdym dniem coraz bardziej zbliża się do Tobiego, jednak wszystko się komplikuje, gdy dowiaduje się kim tak naprawdę jest Bree.
    Już wiele było filmów o transseksualistach, tzn. tak mi się wydaje, bo żadnego do tej pory nie oglądałam, ale chyba żaden nie dotykał aż tak szczegółowo sfery uczuciowej, bo w tym pojawia się dziecko. Ciekawy pomysł, bo wzbudza pewne kontrowersje, mieszane uczucia i pobudza nas do myślenia co to dziecko może czuć i jak w ogóle zareaguje na tą wiadomość.
    W tym filmie wszystko jest pokręcone od samego początku. Poznajemy głównego bohatera, który chce zmieć swoją płeć. Później poznajemy jego syna, który nie wie, ze kobieta jest tak naprawdę jego ojcem. Potem poznajemy rodzinę Bree, która do tej pory nie akceptuje jej decyzji. Potem wszystko się komplikuje i poplątanie z pomieszaniem. Na szczęście jednak wszystko dobrze się kończy, to znaczy obiecująco, bo tak naprawdę to nie wiadomo jak do końca to będzie.
    Film jest ciekawy i w pewnym momencie zastanawiałam się czy Bree podda się końcowej operacji zmiany płci. Myślałam, że się zawaha po tym wszystkim, ale jednak widać, że bardzo zależało jej na tym, aby być w pełni kobietą. To jest właśnie dążenie do swoich najskrytszych marzeń. Chcieć to móc. Jak dla mnie to w tym filmie było o kilka scen za dużo. Okropność... Za dużo nagich facetów, a już motyw , w którym Toby przespał się z facetem dla pieniędzy, żeby mieli za co wrócić do LA, to było totalnie odrażające. Najbardziej  jednak rozbroiła mnie scena, gdy Toby niby zakochał się w Bree wiedząc już, że ta jest facetem. Gy zaczął się rozbierać i ją pocałował. To było żenujące i szokujące, nie dlatego, że to było dwóch facetów, ale Bree była jego ojcem, więc ta scena zbiła mnie z nóg. No i oczywiście zakończyła się tak jak się spodziewałam, czyli wyjawieniem prawdy.
    Niezwykła była więź między Bree a Tobym. Można powiedzieć, że zaczęli od tej właściwie strony, czyli od poznawania siebie, poprzez przyjaźń.
    W głównej roli występuje Felicia Huffman, znana nam z serialu "Gotowe na wszystko", która za rolę Bree, w tym filmie, została nominowana do Oscara w tym roku. Zagrała naprawdę świetnie, zupełnie inna postać niż w "Gotowych na wszystko" i to nie tylko ze względu na postać, ale również głos i przede wszystkim wygląd. Naprawdę wyglądała jak facet starający się, żeby zostać kobietą. Bardzo świetnie zagrana postać i bardzo przekonująco.
    Film mi się podobał, ale tak jak mówiłam, niektóre sceny były przesadne i jak dla mnie zbędne, wolałabym, aby ich nie było, ale rozumiem, że miało to jakiś cel, którego nie zrozumiałam. 

środa, 24 listopada 2010

113. Minione dni, reż. C. Jay Cox

Oryginalny tytuł: Latter Days
Reżyseria: C. Jay Cox
Scenariusz: C. Jay Cox
Zdjęcia: Carl Bartels
Muzyka: Eric Allaman
Kraj: USA
Gatunek: Dramat
Premiera światowa: 10 lipca 2003
Premiera polska: ?
Obsada: Wesley Ramsey, Steve Sandvoss, Jacqueline Bisset, Erik Palladino, Amber Benson, Rebekah Jordan

   Christian jest młodym gejem pracującym w restauracji wraz ze swoimi przyjaciółmi. Pewnego dnia do sąsiedztwa wprowadza się czwórka mormońskich misjonarzy. Christian wraz ze swoimi przyjaciółmi zakłada się, że uwiedzie i prześpi się z jednym z misjonarzy. Za cel przyjmuje Aarona.  Christian robi wszystko, żeby wygrać zakład. Nie przewiduje jednak, że Aaron stanie się dla nim kimś więcej niż tylko kumplem. Również Aaron jest zaskoczony, gdy wbrew zasadą swojej religii zakochuje się w chłopcu. Jednak Aaron nie chce seksu, który nie ma żadnego znaczenia dla drugiej osoby. Christian bierze do siebie słowa Aarona i postanawia się zmienić. Chłopcy nie zdają sobie sprawy z jakimi przeciwnościami będą musieli walczyć. Niestety dochodzi do tragedii.
    Film jest inny niż wszystkie filmy, bo opowiada o niezwykłej miłości, innej niż wszystkie. Film ma dość ciekawy pomysł, teoretycznie jest podobny do większości filmów romantycznych tylko, że zmieniony jest nieco wątek miłosny. Muszę się przyznać, że pomimo dłużącej się akcji filmu wciąż patrzyłam na niego z zaciekawieniem.
Na początku przeżyłam ogromny szok, od razu można się domyśleć o czym będzie owy film. Film szokuje, no bo cóż, nie na co dzień ogląda się filmy o homoseksualizmie. Wiem, że wielu osobom nie spodobał by się i pewnie wynikłaby żywa dyskusja na temat tego filmu tak jak było to przy Tajemnicy Brokeback Mountain. W tym filmie wszystko jest bardziej dosadnie pokazane. Tutaj mamy prawdziwą miłość, prawdziwą walkę o przetrwanie, prawdziwą walkę o ukochaną osobę, prawdziwe dramaty, prawdziwe dylematy. Jakby to powiedziała moja mama "to jest życiowy film!" i taka jest prawda.
    Film ten bardziej niż inne pokazuje rozterki oraz problemy z jakimi borykają się homoseksualiści. W filmie padło jedno potworne dla mnie zdanie. Pewnie to ze względu na to, że mormoński misjonarz okazał się gejem. Powiedziane zostało, że homoseksualizm to jest straszliwy grzech śmiertelny. Byłam w szoku. Nie rozumiem tego. Padały również inne kwestie odnośnie tego, że Bóg nienawidzi homoseksualistów. Czyż to nie dziwne? Myślałam, że Bóg kocha wszystkie swoje dzieci, nie umie nienawidzić i jest zawsze miłosierny. Film potrafi zrobić niesamowity mętlik w głowie. Ja osobiście nic nie mam do homoseksualistów, a na tym filmie wzruszałam się tak jak na każdym innym filmie o miłości. Prawdę jednak powiem, że poruszały mnie bardzo sceny intymne, na przykład pokazanie... nie tyle, że seksu, ale tych intymnej sytuacji przed.
    "Jesteśmy kolorami i bielą... nie mieszamy się" Bardzo ciekawe było to zdanie. Wypowiedział je Aaron, gdy Christian chciał, żeby Aaron zrozumiał, że się dla niego zmienia, żeby być kimś lepszym. Dla mnie to jest idealne zdanie, żeby spławić nachalnego gościa, no ale jeżeli facet jest aż tak nachalny to świadczy o tym, że niewiele ma oleju w głowie i prawdopodobnie nie zrozumie co kobieta chciała mu przekazać tymi słowami :P
"Nie chciałbyś spać z kimś i jednocześnie o nim śnić?" to było piękne, a jaka interesująca sytuacja. Gdy kolejny nowo poznany facet zaczął się dobierać do Christiana. Rozwaliła mnie napastliwość, głupota i brutalność tamtego faceta, po prostu żałosne. No cóż, niektórzy tak mają.
    Film jest niesamowity. Mamy tutaj ukazane jak ciężką drogę musi przejść miłość, żeby naprawdę rozkwitnąć i żebyśmy mogli być w pełni szczęśliwi. Płakałam jak małe dziecko na tym filmie. Straszliwie mnie wzruszył i straszliwie mi się podobał.