Oryginalny
tytuł: The Danish Girl
| Reżyseria: Tom Hooper | Scenariusz: Lucinda Coxon | Obsada: Eddie
Redmayne, Alicia Vikander, Ben Whishaw, Matthias Schoenaerst,
Sebastian Koch, Amber Heard, Adrian Schiller | Kraj: USA, Wielka
Brytania, Dania, Belgia, Niemcy | Gatunek: Biograficzny, Dramat
Premiera: 05 września 2015 (Świat) 22 stycznia 2016 (Polska)
Ocena: 8/10
Ostatnie
dwa filmy Tom Hoopera wzbudzały zachwyt. Nic więc dziwnego, że
najnowszy tytuł, ekranizacja życia Lili Elbe o tytule „Dziewczyna
z portretu” wywołał
zachwyt wśród publiczności i doczekał się nominacji do licznych
nagród.
Młode małżeństwo malarzy. On jest znakomitym i szanowanym twórcą
pejzaży, ona niedocenioną portrecistką. Kiedy prosi swojego męża,
aby pomógł jej przy tworzeniu portretu ich wspólnej przyjaciółki
tancerki, nie sądzi, że obudzi drzemiącą w nim od lat drugą
naturę o imieniu Lili. Coś, co wydawało się jedynie zabawą i
pewnym urozmaiceniem ich wspólnego życia, całkowicie odmienia ich
losy.
Jeden z najbardziej przejmujących i wciągających filmów, jakie
miałam okazję ostatnio oglądać. Rewelacyjna historia kobiety
urodzonej w ciele mężczyzny- pięknego i niezwykle utalentowanego.
Uśpiona na wiele lat i zbudzona przez niewinną zabawę w pozowanie
do obrazów swojej żony pod postacią kobiety. Historia, która
przedstawia dramatyczną sytuację małżeństwa Wegenerów, a
jednocześnie pokazuje jak wielki łączył ich szacunek do siebie
wzajemnie i że poza miłością łączyła ich również przyjaźń.
Ponadto film w bardzo wymowny sposób prezentuje podejście do
odmiennej seksualności w dawnych latach- do homoseksualizmu i
transseksualności, traktując je jako problem natury psychicznej.
Przy tym świetnie zostają odegrane emocje zagubienia, całkowitej
dezorientacji i swoistego rozdarcia na dwie osobowości ze strony
Eddiego Redmayne'a. Ta rola wzbudza jeszcze więcej współczucia,
jeszcze więcej wsparcia w widzu niż jego kreacja Stephena Hawkinga.
Co zaskakujące... ten człowiek wygląda niesamowicie pięknie w tej
kobiecej charakteryzacji i z łatwością wciela się w rolę
kobiecą. U jego boku dzielnie trwa Alicia Vikander, której postać
powinna być wzorem do naśladowania dla każdej kobiety. Kobieta
utalentowana, chcąca pewnej niezależności i pomimo całego
dramatyzmu sytuacji wiernie trwa przy swoim mężu Einarze, a później
swojej najlepszej przyjaciółce Lili. Oboje stworzyli role, które
poruszają do łez swoim oddaniem, ale przede wszystkim odwagą!
Aktorzy nie bali się swojej nagości i przekonująco odgrywali nawet
najbardziej intymne sceny. Zaskakujące, że film potrafi przykuć
uwagę już od pierwszych chwil. Ciężko mówić tu już o budzącej
się fabule, można więc ten sukces zawdzięczać bardziej
charakterowi całej produkcji. Świetnie wystylizowany, z pięknymi
wnętrzami i cudowną muzyką. Świat sztuki przykuwa tutaj uwagę i
zachwyca od samego początku, tak trwając... aż do ostatnich chwil
i cudownych ujęć duńskich fiordów. Zachwycający!
Oryginalny
tytuł: Carol
| Reżyseria: Todd Haynes | Scenariusz: Phyllis Nagy | Obsada: Cate
Blanchet, Rooney Mara, Sarah Paulson, Kyle Chandler, Jake Lacy, John
Magaro | Kraj: USA, Wielka Brytania | Gatunek: Melodramat
Premiera: 17 maja 2015 (Świat) 04 marca 2016 (Polska)
Ocena: 5/10
Twórca
szanowanych filmów niezależnych i ukochanych seriali- Todd Haynes.
Teraz wojuje świat swoją intymną produkcją tytułem „Carol”,
której gwiazdy zdobywają uznanie całego świata. Film o kobietach,
nie tylko dla kobiet, z cudowną Cate Blanchett w tytułowej roli.
Młoda, ambitna sprzedawczyni z domu towarowego spotyka na swojej
drodze piękną i wytworną damę szukającą prezentu dla swojej
córki. Zwyczajna wymiana życzliwości przeradza się w niezwykłą
przyjaźń, która z czasem staje się problematyczna dla męża
kobiety. Spotkania odbywające się na przekór wszystkich i
wszystkiego dają początki pięknej miłości, ale też masie
problemów.
Cudowna
historia opowiedziana w niezwykle banalny i monotonny sposób.
„Carol”
to film, który jednych urzecze swoim klimatem, a innych zanudzi.
Osobiście jestem w tej drugiej grupie, choć doceniam zarówno
historię, jak i grę aktorską. Rodzące się uczucie pomiędzy
dwiema kobietami, wszystko w otoczce skandalu, bo to przecież nie
czas na homoseksualne związki- w końcu to lata 50te. Ten związek
jest czymś co napędza problemy głównej bohaterki, bo w końcu
zazdrosny mąż- wkrótce były, zrobi wszystko, aby zatrzymać
ukochaną kobietę przy sobie. Dochodzi wobec tego do starć wewnątrz
rodziny, kłótni o opiekę nad dzieckiem, bo przecież zasady
moralne, itp. itd. Na tym etapie produkcja wydaje się być bardzo
emocjonująca. Niestety, to jedyne takie chwile, bowiem uczucie,
które połączyło Carol i Theresę jest całkowicie beznamiętne. Z
uporem maniaka próbowałam wczuć się w te emocje, naprawdę
przejąć się ich losem, może po prostu starałam się za bardzo,
bo nie urzekło mnie to w żaden sposób. Nie kupiłam tego uczucia,
które rzekomo połączyło Cate Blanchett i Rooney Marę. Jako dwie
osobne persony tego filmu spisały się dobrze. Pierwsza ponownie
zachwycała swoim wyglądem, swoim wizerunkiem prawdziwej damy-
dobrze wychowanej i zawsze nienagannie ubranej. Druga z kolei to taka
cicha myszka, która całkowicie zaginęła pod naporem tej
pierwszej, choć coś dała dla całej produkcji. Niestety, we dwie
zupełnie się nie sprawdziły, nie uczyniły tej historii na tyle
wiarygodnej, aby móc się nią zachwycać- a szkoda. Tym, co
natomiast powalało, to muzyka skomponowana Cartera Burwella. Cudowne
brzmienia idealnie wypełniające te nużące chwile, dzięki której
zostajemy odrobinę dłużej przy seansie, aby w trakcie napisów
końcowych delektować się tymi dźwiękami. Może więc dobrze, że
film odrobinę nudzi, dzięki temu można było skupić się na
znakomitości Burwella. Obraz jest zdecydowanie zbyt monotonny, co
jest bardzo dziwne, bo traktuje o ważnym temacie LGBT, pokazując go
w bardzo subtelny sposób ze wszystkimi jego blaskami i cieniami.
Dobrze ukazuje walkę o siebie w staroświeckim świecie. Niestety,
wszystko podane w jakiś dziwny, bez emocjonalny sposób. A może to
właśnie kwestia tego rzekomo urzekającego klimatu?
Oryginalny
tytuł: Creed
| Reżyseria: Ryan Coogler | Scenariusz: Ryan Coogler, Aaron
Covington | Obsada: Michael B. Jordan, Sylvester Stallone, Tessa
Thompson, Phylicia Rashad, Jacob 'Stitch' Duran, Tony Bellew, Ritchie
Coster | Kraj: USA | Gatunek: Dramat, Sportowy
Premiera: 25 listopada 2015 (Świat) 08 stycznia 2016 (Polska)
Ocena: 7/10
Młody reżyser o bardzo skromnym dorobku artystycznym. Wszyscy
liczą na to, że kariera Ryana Cooglera dostanie prawdziwego kopa,
po kontynuacji bokserskich przygód Rocky'ego Balboa o tytule „Creed:
Narodziny legendy”.
Legenda boksu spotyka potomka swojego, nieżyjącego już,
najlepszego przyjaciela z ringu. Widząc jego zacięcie do walk
postanawia pomóc mu w rozwoju umiejętności i sprawić, aby został
tak wielką legendą, jak jego ojciec. W tym celu sam rozpoczyna
trening chłopaka.
Z jednej strony „Creed” to film przeznaczony dla
fanów całej serii o Rocky'm Balboa. Wiele tutaj odniesień do
poprzednich filmów, przede wszystkim z uwagi na wspominanie
znaczących postaci, w tym także tej tytułowej... Apollo Creeda. Z
drugiej zaś strony osoby, które nie znają dotychczasowych filmów
nie będą czuły się pokrzywdzone niezrozumiałością fabuły,
bowiem jest niezwykle prosta, choć niebanalna. Opowieść o młodym
chłopaku wychowanym niemalże przez ulicę, który ma szansę zostać
kimś. Pomimo tego, że chce być jak ojciec, to nie chce budować
kariery na nazwisku swojego ojca- co się bardzo chwali. Wszystkie te
nawiązania do przeszłości bohaterów, zarówno młodego Adonisa
Creeda, jak i Rocky'ego nie porywają. Fabuła wlecze się
niemiłosiernie i momentami mamy wrażenie, że śpimy z otwartymi
oczami. Jednakże od pewnej chwili w końcu dostaje prawdziwego
rozpędu. Napędza go wątek romantyczny, a także historia
niezwykłej przyjaźni, która zaczyna łączyć dwójkę bohaterów.
Szybko zapominamy więc o cieniach przeszłości, nie mających już
znaczenia. Ostatecznie wszystko nabiera ogromnego tempa i nawet
przeciwnicy walk bokserskich będą patrzyli w napięciu i z
zafascynowaniem na poczynania młodego bohatera- to jest aż
szokujące jak szybko zaczynamy się przejmować jego losami. Zasługa
w tym Michaela B. Jordana. Nie, nie tego koszykarza, a aktora młodego
pokolenia, który zdecydowanie się rehabilituje po wielkiej porażce
z „Fantastycznej Czwórki”. Pokazuje się z
ciekawej strony, dając obraz walecznego i odważnego człowieka z
ambicjami. U jego boku Rocky Balboa, czyli nieśmiertelny Sylvester
Stallone. Bardzo ciekawa rola, bardzo wszechstronna i przejmująca,
ale czy kreacja warta jest Oscara? Tego dowiemy się już dzisiejszej
nocy! Osobiście trzymam kciuki, gdyż byłoby to idealne
uhonorowanie postaci Rocky'ego. Film ma szanse spodobać się
każdemu, bo choć przewidywalny, to momentami potrafi zaskoczyć.
Zresztą... kto nie chciałby zobaczyć Rocky'ego ponownie w akcji?
Prześlij komentarz