NOWOŚCI

niedziela, 28 lutego 2016

SZORTy #31: Dziewczyna z portretu, Carol, Creed: Narodziny legendy


Oryginalny tytuł: The Danish Girl | Reżyseria: Tom Hooper | Scenariusz: Lucinda Coxon | Obsada: Eddie Redmayne, Alicia Vikander, Ben Whishaw, Matthias Schoenaerst, Sebastian Koch, Amber Heard, Adrian Schiller | Kraj: USA, Wielka Brytania, Dania, Belgia, Niemcy | Gatunek: Biograficzny, Dramat
Premiera: 05 września 2015 (Świat) 22 stycznia 2016 (Polska)
Ocena: 8/10

     Ostatnie dwa filmy Tom Hoopera wzbudzały zachwyt. Nic więc dziwnego, że najnowszy tytuł, ekranizacja życia Lili Elbe o tytule „Dziewczyna z portretu” wywołał zachwyt wśród publiczności i doczekał się nominacji do licznych nagród.
     Młode małżeństwo malarzy. On jest znakomitym i szanowanym twórcą pejzaży, ona niedocenioną portrecistką. Kiedy prosi swojego męża, aby pomógł jej przy tworzeniu portretu ich wspólnej przyjaciółki tancerki, nie sądzi, że obudzi drzemiącą w nim od lat drugą naturę o imieniu Lili. Coś, co wydawało się jedynie zabawą i pewnym urozmaiceniem ich wspólnego życia, całkowicie odmienia ich losy.
      Jeden z najbardziej przejmujących i wciągających filmów, jakie miałam okazję ostatnio oglądać. Rewelacyjna historia kobiety urodzonej w ciele mężczyzny- pięknego i niezwykle utalentowanego. Uśpiona na wiele lat i zbudzona przez niewinną zabawę w pozowanie do obrazów swojej żony pod postacią kobiety. Historia, która przedstawia dramatyczną sytuację małżeństwa Wegenerów, a jednocześnie pokazuje jak wielki łączył ich szacunek do siebie wzajemnie i że poza miłością łączyła ich również przyjaźń. Ponadto film w bardzo wymowny sposób prezentuje podejście do odmiennej seksualności w dawnych latach- do homoseksualizmu i transseksualności, traktując je jako problem natury psychicznej. Przy tym świetnie zostają odegrane emocje zagubienia, całkowitej dezorientacji i swoistego rozdarcia na dwie osobowości ze strony Eddiego Redmayne'a. Ta rola wzbudza jeszcze więcej współczucia, jeszcze więcej wsparcia w widzu niż jego kreacja Stephena Hawkinga. Co zaskakujące... ten człowiek wygląda niesamowicie pięknie w tej kobiecej charakteryzacji i z łatwością wciela się w rolę kobiecą. U jego boku dzielnie trwa Alicia Vikander, której postać powinna być wzorem do naśladowania dla każdej kobiety. Kobieta utalentowana, chcąca pewnej niezależności i pomimo całego dramatyzmu sytuacji wiernie trwa przy swoim mężu Einarze, a później swojej najlepszej przyjaciółce Lili. Oboje stworzyli role, które poruszają do łez swoim oddaniem, ale przede wszystkim odwagą! Aktorzy nie bali się swojej nagości i przekonująco odgrywali nawet najbardziej intymne sceny. Zaskakujące, że film potrafi przykuć uwagę już od pierwszych chwil. Ciężko mówić tu już o budzącej się fabule, można więc ten sukces zawdzięczać bardziej charakterowi całej produkcji. Świetnie wystylizowany, z pięknymi wnętrzami i cudowną muzyką. Świat sztuki przykuwa tutaj uwagę i zachwyca od samego początku, tak trwając... aż do ostatnich chwil i cudownych ujęć duńskich fiordów. Zachwycający!

Oryginalny tytuł: Carol | Reżyseria: Todd Haynes | Scenariusz: Phyllis Nagy | Obsada: Cate Blanchet, Rooney Mara, Sarah Paulson, Kyle Chandler, Jake Lacy, John Magaro | Kraj: USA, Wielka Brytania | Gatunek: Melodramat
Premiera: 17 maja 2015 (Świat) 04 marca 2016 (Polska)
Ocena: 5/10

     Twórca szanowanych filmów niezależnych i ukochanych seriali- Todd Haynes. Teraz wojuje świat swoją intymną produkcją tytułem „Carol”, której gwiazdy zdobywają uznanie całego świata. Film o kobietach, nie tylko dla kobiet, z cudowną Cate Blanchett w tytułowej roli.
     Młoda, ambitna sprzedawczyni z domu towarowego spotyka na swojej drodze piękną i wytworną damę szukającą prezentu dla swojej córki. Zwyczajna wymiana życzliwości przeradza się w niezwykłą przyjaźń, która z czasem staje się problematyczna dla męża kobiety. Spotkania odbywające się na przekór wszystkich i wszystkiego dają początki pięknej miłości, ale też masie problemów.
     Cudowna historia opowiedziana w niezwykle banalny i monotonny sposób. „Carol” to film, który jednych urzecze swoim klimatem, a innych zanudzi. Osobiście jestem w tej drugiej grupie, choć doceniam zarówno historię, jak i grę aktorską. Rodzące się uczucie pomiędzy dwiema kobietami, wszystko w otoczce skandalu, bo to przecież nie czas na homoseksualne związki- w końcu to lata 50te. Ten związek jest czymś co napędza problemy głównej bohaterki, bo w końcu zazdrosny mąż- wkrótce były, zrobi wszystko, aby zatrzymać ukochaną kobietę przy sobie. Dochodzi wobec tego do starć wewnątrz rodziny, kłótni o opiekę nad dzieckiem, bo przecież zasady moralne, itp. itd. Na tym etapie produkcja wydaje się być bardzo emocjonująca. Niestety, to jedyne takie chwile, bowiem uczucie, które połączyło Carol i Theresę jest całkowicie beznamiętne. Z uporem maniaka próbowałam wczuć się w te emocje, naprawdę przejąć się ich losem, może po prostu starałam się za bardzo, bo nie urzekło mnie to w żaden sposób. Nie kupiłam tego uczucia, które rzekomo połączyło Cate Blanchett i Rooney Marę. Jako dwie osobne persony tego filmu spisały się dobrze. Pierwsza ponownie zachwycała swoim wyglądem, swoim wizerunkiem prawdziwej damy- dobrze wychowanej i zawsze nienagannie ubranej. Druga z kolei to taka cicha myszka, która całkowicie zaginęła pod naporem tej pierwszej, choć coś dała dla całej produkcji. Niestety, we dwie zupełnie się nie sprawdziły, nie uczyniły tej historii na tyle wiarygodnej, aby móc się nią zachwycać- a szkoda. Tym, co natomiast powalało, to muzyka skomponowana Cartera Burwella. Cudowne brzmienia idealnie wypełniające te nużące chwile, dzięki której zostajemy odrobinę dłużej przy seansie, aby w trakcie napisów końcowych delektować się tymi dźwiękami. Może więc dobrze, że film odrobinę nudzi, dzięki temu można było skupić się na znakomitości Burwella. Obraz jest zdecydowanie zbyt monotonny, co jest bardzo dziwne, bo traktuje o ważnym temacie LGBT, pokazując go w bardzo subtelny sposób ze wszystkimi jego blaskami i cieniami. Dobrze ukazuje walkę o siebie w staroświeckim świecie. Niestety, wszystko podane w jakiś dziwny, bez emocjonalny sposób. A może to właśnie kwestia tego rzekomo urzekającego klimatu?

Oryginalny tytuł: Creed | Reżyseria: Ryan Coogler | Scenariusz: Ryan Coogler, Aaron Covington | Obsada: Michael B. Jordan, Sylvester Stallone, Tessa Thompson, Phylicia Rashad, Jacob 'Stitch' Duran, Tony Bellew, Ritchie Coster | Kraj: USA | Gatunek: Dramat, Sportowy
Premiera: 25 listopada 2015 (Świat) 08 stycznia 2016 (Polska)
Ocena: 7/10

     Młody reżyser o bardzo skromnym dorobku artystycznym. Wszyscy liczą na to, że kariera Ryana Cooglera dostanie prawdziwego kopa, po kontynuacji bokserskich przygód Rocky'ego Balboa o tytule „Creed: Narodziny legendy”.
     Legenda boksu spotyka potomka swojego, nieżyjącego już, najlepszego przyjaciela z ringu. Widząc jego zacięcie do walk postanawia pomóc mu w rozwoju umiejętności i sprawić, aby został tak wielką legendą, jak jego ojciec. W tym celu sam rozpoczyna trening chłopaka.
     Z jednej strony „Creed” to film przeznaczony dla fanów całej serii o Rocky'm Balboa. Wiele tutaj odniesień do poprzednich filmów, przede wszystkim z uwagi na wspominanie znaczących postaci, w tym także tej tytułowej... Apollo Creeda. Z drugiej zaś strony osoby, które nie znają dotychczasowych filmów nie będą czuły się pokrzywdzone niezrozumiałością fabuły, bowiem jest niezwykle prosta, choć niebanalna. Opowieść o młodym chłopaku wychowanym niemalże przez ulicę, który ma szansę zostać kimś. Pomimo tego, że chce być jak ojciec, to nie chce budować kariery na nazwisku swojego ojca- co się bardzo chwali. Wszystkie te nawiązania do przeszłości bohaterów, zarówno młodego Adonisa Creeda, jak i Rocky'ego nie porywają. Fabuła wlecze się niemiłosiernie i momentami mamy wrażenie, że śpimy z otwartymi oczami. Jednakże od pewnej chwili w końcu dostaje prawdziwego rozpędu. Napędza go wątek romantyczny, a także historia niezwykłej przyjaźni, która zaczyna łączyć dwójkę bohaterów. Szybko zapominamy więc o cieniach przeszłości, nie mających już znaczenia. Ostatecznie wszystko nabiera ogromnego tempa i nawet przeciwnicy walk bokserskich będą patrzyli w napięciu i z zafascynowaniem na poczynania młodego bohatera- to jest aż szokujące jak szybko zaczynamy się przejmować jego losami. Zasługa w tym Michaela B. Jordana. Nie, nie tego koszykarza, a aktora młodego pokolenia, który zdecydowanie się rehabilituje po wielkiej porażce z „Fantastycznej Czwórki”. Pokazuje się z ciekawej strony, dając obraz walecznego i odważnego człowieka z ambicjami. U jego boku Rocky Balboa, czyli nieśmiertelny Sylvester Stallone. Bardzo ciekawa rola, bardzo wszechstronna i przejmująca, ale czy kreacja warta jest Oscara? Tego dowiemy się już dzisiejszej nocy! Osobiście trzymam kciuki, gdyż byłoby to idealne uhonorowanie postaci Rocky'ego. Film ma szanse spodobać się każdemu, bo choć przewidywalny, to momentami potrafi zaskoczyć. Zresztą... kto nie chciałby zobaczyć Rocky'ego ponownie w akcji?

Prześlij komentarz