Oryginalny
tytuł: Three Billboards Outside Ebbing, Missouri
| Reżyseria: Martin McDonagh | Scenariusz: Martin McDonagh | Obsada:
Frances McDormand, Woody Harrelson, Sam Rockwell, John Hawkes, Peter
Dinklage, Abbie Cornish, Lucas Hedges, Želijko
Ivanek | Kraj: USA, Wielka Brytania | Gatunek: Dramat, Komedia,
Kryminał
Premiera: 04 września 2017 (Świat) 02 lutego 2018 (Polska)
Ocena:
9/10
Wśród
stricte politycznych filmów, całkowicie poprawnych, zrealizowanych
typowo pod ceremonię wręczenia najbardziej prestiżowych i totalnie
nic nie znaczących nagród filmowych świata znajdują się takie
twory, na które patrzy się z przyjemnością. Taki film stworzył
właśnie Martin McDonagh- totalnie nieprzewidywalny i tak bardzo
jaskrawy wśród tych wszystkich patetycznych rozmyślań.
Samotnie wychowująca swoje dzieci kobieta (Frances McDormand) staje
przed prawdziwą tragedią, gdy jedno z nich zostaje zgwałcone a
następnie brutalnie zamordowane przez nieznanych sprawców. Po roku,
kiedy śledztwa małomiasteczkowego biura szeryfa (Woody Harrelson)
wciąż nie przynoszą odpowiedzi, kobieta wynajmuje pobliskie
billboardy, aby przekazać wiadomość szeryfowi i całej okolicy.
Nie spotyka się to z dobrym odbiorem.
Takich
filmów zawsze mi brakuje. Przewrotnych, bardzo nieoczywistych i tak
bardzo kolorowych. „Trzy billboardy za Ebbing,
Missouri” od samego
początku zaskakuje tajemniczością. Bliżej niesprecyzowane
problemy głównej bohaterki i przesłanki jej działania, które
rozjuszają każdego w mieście. No, prawie każdego. Budzi to
zaskoczenie, wręcz odrazę, bo jak można nie rozumieć dramatu
matki, która utraciła swoją córkę w tak bestialski sposób. Inną
kwestią jest charakterność tej kobietki, bo do grzecznych i
łagodnych to ona nie należy. Mildred Hayes jest kobietą silną,
ale też i porywczą, co niejednokrotnie udowadnia rozbawiając
widza. Jednakże nie tylko jej zachowanie jest tutaj mocno
przesadzone. Do podobnych atrakcji dochodzi przy okazji spotkań z
szeryfem Willoughby, czy oficerem Dixonem. A dajcie tę trójkę do
jednej sceny, to trzeba będzie uprzątnąć plan zdjęciowy. Każdy
z nich ma mocny charakterek, ale tylko dwa z nich przechodzą
zadziwiające zmiany. To nie do końca przekonuje, bo jakżesz można
się zmienić w ciągu paru minut po przeczytaniu jednego listu.
Historia nie kryje się ze swoją brutalnością. Jest w tym coś ze
stylu Quentina Tarantino, gdzie jak coś ma być hardkorowe, to takie
właśnie będzie. McDonagh daje duże pole do popisu dla swoich
bohaterów, którzy wyrzucają wynajmujących przez okna, podpalają
posterunki policji, czy strzelają sobie prosto w twarz. Jest to tak
bardzo przejaskrawione, że aż śmieszne, ale to dobrze, bo nie jest
to film trzymający się sztywnych reguł. Wszystko tutaj jest bardzo
nieprzypadkowe, wszystko tak świetnie koreluje ze sobą i tworzy
naprawdę genialną całość. Całość, która dostarcza bardzo
wielu ciekawych emocji, która dostarcza uśmiechu, smutku, czy
przerażenia. To w końcu świetna historia, która daje wiele
możliwości interpretacji i tworzenia własnych zakończeń.
Historia, która sprawia, że choć jest to tytuł w walce o Oscara,
to jednak cała sala kinowa śmiała się pod nosem. Świetny film,
po prostu! Mój faworyt.
Oryginalny
tytuł: Darkest Hour
| Reżyseria: Joe Wright | Scenariusz: Anthony McCarten | Obsada:
Gary Oldman, Kristin Scott Thomas, Ben Mendelsohn, Lily James, Ronald
Pickup, Stephen Dillane, Nicholas Jones, Samuel West | Kraj: USA,
Wielka Brytania | Gatunek: Biograficzny, Dramat historyczny
Premiera: 01 września 2017 (Świat) 26 stycznia 2018 (Polska)
Ocena:
6/10
Nigdy nie przepadałam za filmami biograficznymi, a już na pewno
nie za biografiami wielkich polityków. Jednakże nic tak nie skłania
do seansu, jak obsadzenie genialnego Gary'ego Oldmana w roli jednej z
najbardziej rozpoznawalnych postaci w historii świata. Nic tak nie
skłania do seansu, jak chęć poznania Winstona Churchilla.
Czasy
II wojny światowej, gdzie światu zagrażają naziści prowadzeni
przez Adolfa Hitlera. Król Jerzy VI (Ben
Mendelsohn) powierza
tworzenie nowego rządu Winstonowi Churchillowi (Gary
Oldman),
kontrowersyjnemu kandydatowi, któremu porażka w Narwiku nie
przysparza poparcia wśród partyjnych kolegów. Podczas gdy jego
poprzednicy i następcy w roli premierów Wielkiej Brytanii snują
spiski, chcąc obalić jego urząd, mężczyzna ten robi wszystko,
aby nie poddać się nazistowskiej potędze i uwolnić żołnierzy
uwięzionych na plaży w Dunkierce.
Filmy
wojenne nigdy nie były moim konikiem. A jak jeszcze dochodzi do tego
polityka, to już w ogóle staram się unikać szerokim łukiem.
Jednakże takie tytuły zawsze będą miały poparcie wśród
członków Akademii Filmowej. Zawsze! Dorzucić do tego trzeba
jeszcze takiego znakomitego aktora jak Gary Oldman, reżysera też
nie całkiem głupiego, bo w końcu Joe Wright dał nam „Pokutę”,
czy „Dumę i
uprzedzenie” i przepis
na oscarowy film gotowy. Podążając za przyjętym schematem –
jest dość nudno, wręcz straszliwie monotonnie, ale jest w tym
jakaś ciekawość. O dziwo! Pewnie dlatego, że co jakiś czas
Churchill rzuca jakimś niewybrednym dowcipem gasząc to patetyczne
napięcie. Świetnie skonstruowany jest tutaj cały ten obraz zmowy a
plecami premiera. Bardzo ciekawie prezentują się relacje Churchilla
z królem- niby z dystansem, ale przede wszystkim z szacunkiem.
Twórcy bardzo dobrze pokazują tutaj rozterki premiera, rozdartego
między chęcią walki, a wymuszaniem poddaństwa. Rewelacyjna jest
scena w metrze, będzie jedną z najbardziej pamiętliwych w kinie,
więc tym bardziej szkoda, że nie jest poparta faktami. Gary Oldman
błyszczy w tym filmie, ale prawda jest też taka, że najlepiej
kreuje się postaci, których nie trzeba kreować. Churchill to taka
osobowość, że nie da się tego zrobić źle, więc Oldman wyszedł
z tego świetnie. Budził grozę, ale też niewątpliwą sympatię.
Najbardziej żal mi, że totalnie zepchnięto na plan życie rodzinne
bohatera. Postać żony Clementine wydawała się być wprowadzona do
filmu dla większych celów. To samo tyczy się Lily James, która
wcieliła się w postać Elizabeth Layton. Obecność tych dwóch pań
okazała się być jednak całkowicie bezsensowna, niczego
konkretnego nie wnosiły do fabuły. Pomimo tak wielu zalet
fabularnych filmu, pomimo świetnej charakteryzacji i samej gry
aktorskiej Gary'ego Oldmana, nie jest to film szczególnie wybitny.
Dobija swoją monotonnością, ale to może tylko kwestia preferencji
oglądającego. Jak dla mnie w wyścigu po statuetkę w
najważniejszej kategorii pozostaje daleko w tyle.
Oryginalny
tytuł: Call Me by Your
Name | Reżyseria: Luca
Guadagnino | Scenariusz: James Ivory | Obsada: Armie Hammer, Timothée
Chalamet, Michael Stuhlbarg, Amira Casar, Esther Garrel, Victoire Du
Bois | Kraj: USA, Włochy, Francja, Brazylia | Gatunek: Melodramat
Premiera: 22 stycznia 2017 (Świat) 26 stycznia 2018 (Polska)
Ocena:
8/10
Film, których tak bardzo brak w dzisiejszych czasach. Brak nie
tylko na ekranach kin, ale przede wszystkim na galach wręczenia
nagród filmowych. Tym bardziej zachwyca pojawienie się filmu
Guadagnino w tej najważniejszej kategorii oscarowej, bo chyba trudno
w tym roku o bardziej sielski i melancholijny film wśród nominacji.
Gorące włoskie lato w małym miasteczku. Przystojny nastolatek
zakochany w muzyce, uczący się od matki o romańskiej kulturze,
czerpiący przyjemność z włoskich wakacji w starej willi. Gdy do
jego ojca przyjeżdża w odwiedziny profesor specjalizujący się w
lokalnej kulturze, jego świat wywraca się do góry nogami. Między
chłopakiem a dorosłym mężczyzną nawiązuje się zaskakująca nić
porozumienia, która budzić może spore kontrowersje wśród
lokalnej społeczności.
Podoba
mi się różnorodność tegorocznych filmów walczących o Oscara
dla najlepszego filmu. Podoba mi się, że takie filmy jak „Tamte
dni, tamte noce” potrafią
się wybić swoją historią i klimatem. Produkcja od Guadagnino
zdecydowanie odstaje od reszty przede wszystkim z powodu tego
błogiego uczucia, jakie wywołuje. Ten obraz to bardzo ciekawa na
wielu płaszczyznach podróż po Włoszech. Wchłaniamy zapach
pomarańczy, czujemy promienie włoskiego słońca na twarzy, włoskie
stawy chłodzą nasze rozpalone ciała, a wszechobecna architektura
zachwyca na każdym rogu. Nie obywa się również bez prezentacji
charakteru Włochów, co akurat dostarcza odrobiny uśmiechu na
twarzach. I w tej właśnie atmosferze rodzi się uczucie. Całkowicie
zakazane, bo między mężczyzną a mężczyzną i jeszcze bardziej
zakazane, bo między dorosłym mężczyzną a nastolatkiem. Budzić
to może kontrowersje, bowiem akcja rozgrywa się w latach 80tych. Co
za tym idzie bohaterowie muszą się ukrywać ze swoimi emocjami, co
dodaje odrobiny dreszczyku. Jest nieporadnie, ale przy tym całkowicie
uroczo. Niekiedy bywa też i zabawnie, choć za chwilę przerodzić
może się to w prawdziwy dramat. Niewielu mogłoby pomyśleć, że
takich uczuć dostarczy im podobny film. To wszystko jest zasługą
cudownych aktorów, którzy swoim wyglądem i brzmieniem ich głosów
rozmiękczają męskie i kobiece serca. Najpiękniejsze jest jednak w
tym wszystkim jest to, co się dzieje gdy prawda wychodzi na światło
dzienne. I uwierzcie... po tym filmie każdy chciałby mieć takich
rodziców, jakich ma młody Elio. Tak bardzo otwartych, tak bardzo
wyrozumiałych i tak bardzo mądrych. Końcowy monolog ojca chłopaka
jest tym, który każdy chciałby usłyszeć, bo jest w nim bardzo
dużo miłości i akceptacji. Szkoda jedynie, że historia kończy
się w taki a nie inny sposób, bowiem piękno jakie w sobie
zostawia, przy okazji brzmień słów rewelacyjnych piosenek
„Mystery of Love”
oraz „Visions of
Gideon”, jest
bezcenne.
Prześlij komentarz