NOWOŚCI
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kino brytyjskie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kino brytyjskie. Pokaż wszystkie posty

piątek, 20 kwietnia 2018

1247. 7 psychopatów, reż. Martin McDonagh

     Pięciu wielkich aktorów światowego kina, mających na swoim koncie najrozmaitsze psychopatyczne role- wampirów, ześwirowanych więźniów, czy diabłów, zbierają się w jednym filmie brytyjskiego reżysera Martina McDonagh. Twórca przebojów kina „Najpierw zwiedzaj, potem strzelaj” powraca z całkowicie oderwaną od normalności produkcją, która swoim stylem przypomina absurdalność Quentina Tarantino. „7 psychopatów”, czyli niebanalna opowieść o ludzkim przywiązaniu i pasjach, która zebrała już rzeszę fanów. 
     Marty (Colin Farrell) jest obiecującym scenarzystą filmowym, aktualnie cierpiącym na bezwład twórczy. Z pomocą, świeżymi pomysłami, przychodzi mu najbliższy przyjaciel imieniem Billy (Sam Rockwell), który wraz z Hansem (Christopher Walken) zbija majątek na porywaniu cudzych psów, aby potem odebrać znaleźne. Jednakże pewnego dnia trafiają na nieodpowiedniego psa- uroczego Shih Tzu należącego do lokalnego mafiozy- Charliego (Woody Harrelson), który zrobi wszystko, aby odnaleźć swojego pupila- nawet wymorduje całe miasto.

     Kolejna produkcja i kolejny reżyser, który na kilometr pachnie Tarantino. Taka brytyjska wersja okazuje się być całkiem znośna, nawet fajna, choć zdecydowanie odrobinę bardziej nużąca. „7 psychopatów” już samym tytułem przywołuje na myśl coś, co może się podobać, ale niekoniecznie każdemu kto sięgnie po ten obraz. Tutaj nie tylko tytuł trąci szaleństwem, czy sama obsada, ale również cała fabuła. Wariactwo to osiąga taki poziom, że momentami staje się ciężkostrawne. Aczkolwiek pozostawia widza w pewnej swoistej dysharmonii, która towarzyszy tak dobrze znanym nam tarantinowskim produkcjom. 
     Fabuła dotyka przede wszystkim psychiki człowieka, która jest odmienna dla każdego z bohaterów, a także i ugruntowana w innych przesłankach. Psychopatyczne zapędy bohaterów wynikają przede wszystkim z ich otoczenia, a także niewesołej przeszłości. Jednakże żaden z nich nie wzbudza w widzu odrazy, a jedynie wzruszenie, niekiedy nawet i rozbawienie. Bo czarne poczucie humoru, to główna zaleta tego filmu. W dość groteskowy sposób bawi widza, Dlatego właśnie poza ironicznymi, niekiedy też okrutnymi, ale również inteligentnymi dialogami, na uwagę zasługuje kilka naprawdę mocnych scen. Pojawianie się seryjnego zabójcy przestępców- Waleta Kier, co urozmaica wrażenia o nowe i całkiem zaskakujące rozbryzgi krwi, niespodziewane zakańczanie żyć, czy- skoro los tego chciał- przycinanie broni mafiozy, ale przede wszystkim genialna scena malowania w głowie Billy'ego fabuły scenariusza Marty'ego, którego zasadnicza scena rozgrywa się na cmentarzu. Świetna, nowatorska i taka makabryczna w dość nietypowy humorystyczny sposób.

     Poza tym odnajdziemy tutaj nawiązanie do ludzkich wartości, do klasycznego rasizmu oraz polskich korzeni. Pobawimy się zamiłowanie do zwierzaczków, a także dowiemy się, jak jeden mały piesek może wywołać dość niespodziewane emocje w człowieku zasadniczo twardym i bezwzględnym. Ponadto poznamy kontrowersyjne formy zemsty, choć ta zastosowana przez Billy'ego specjalnie w imieniu Hansa może wydawać się być jedną z najwłaściwszych, taki „normalny” impuls. To co intryguje w tym filmie to ta niesamowita relacja, która wiąże się pomiędzy bohaterami. Nietypowa przyjaźń, która ich łączy, autentycznie potrafi nas wzruszyć, w szczególności w sytuacji wielkich poświęceń.
     A między kim nawiązują się relacje? W zasadzie to spoiwem tych wszystkich wydarzeń jest Colin Farrell, którego szczerze nie znoszę. Rolą Marty'ego wcale nie zaskarbił sobie mojego serca, choć w zasadzie nie był aż tak drażniący jak dotychczas. Wraca do swoich korzeni, słychać w jego głosie ten brytyjski akcent, więc ogólnie wydawałby się względnie przyjemny. Postać, którą kreuje to zapijaczony scenarzysta bez weny, potrzebujący kopa w tyłek, aby ruszyć do działania. Bohater potrzebujący motywacji do tego, aby być odrobinę zaledwie lepszym. Najciekawiej pokazał się tutaj Sam Rockwell, który już miał do czynienia wcześniej z tego typu rolami. Jednakże jego występ w „Zielonej mili” mocno różnił się od tego w „7 psychopatach”. Nie mniej, zachwyca najbardziej, gdyż miał tu wielkie pole do popisu. Wykorzystał z nadwyżką swoją szansę, gdyż jego ekscentryczne filmowe alter ego, o wybujałej wyobraźni i cechujące się ewidentną bezwzględnością, przykuło całą uwagę widza. Za postacią graną przez Christophera Walkena stoi przede wszystkim historia, która zachwyca od pierwszych minut. Choć jego wątek nie jest może najciekawszym w tej produkcji to jednak jego oddźwięk powala. Pełna poświęcenia i miłości postawa, a do tego tak przekonująca. Walken idealnie się tutaj sprawdził. Sporym zaskoczeniem okazał się być tutaj Woody Harrelson, który zagrał człowieka brutalnego, ale i wrażliwego zarazem. Świetnie zbalansował te dwa pierwiastki. Morał z tego taki, że choćby Farrell stanął pomiędzy najlepszymi, to jego aktorstwo nigdy nie wzniesie się na wyżyny!
     „7 psychopatów” całkowicie porozwala nasz osobisty system wartości. Choć w trakcie seansu wzbudza najskrajniejsze z emocji, to po jego zakończeniu bardzo szybko się o nich zapomina. Bez względu na dość makabryczne poczucie humoru, pomijając świetną tarantinowską scenę na cmentarzu, a nawet zapominając o świetnych kreacjach Rockwella oraz Harrelsona, opowieść ta nie potrafi wykorzystać pełni swoich możliwości. Momentami fascynuje, aby potem całkowicie nas przynudzić. W konsekwencji jest to dość męcząca produkcja, której moc dostrzegą jedynie miłośnicy czarnych komedii.

Ocena: 6/10 

Oryginalny tytuł: Seven Psychopaths / Reżyseria: Martin McDonagh / Scenariusz: Martin McDonagh / Zdjęcia: Ben Davis / Muzyka: Carter Burwell / Obsada: Colin Farrell, Sam Rockwell, Christopher Walken, Woody Harrelson, Tom Waits, Abbie Cornish, Olga Kurylenko / Kraj: Wielka Brytania / Gatunek: Komedia kryminalna

Premiera: 10 września 2012 (Świat) 30 listopada 2012 (Polska) 

wtorek, 8 sierpnia 2017

SZORTy #44: Gamer, Lockout, Klucz do wieczności


Oryginalny tytuł: Gamer | Reżyseria: Mark Neveldine, Brian Taylor | Scenariusz: Mark Neveldine, Brian Taylor | Obsada: Gerard Butler, Michael C. Hall, Alison Lohman, Kyra Sedgwick, Amber Valletta, Terry Crews | Kraj: Wielka Brytania, Niemcy | Gatunek: Thriller, Sci-Fi
Premiera: 03 września 2009 (Świat) 23 października 2009 (Polska)
Ocena: 3/10
     Duet Neveldine & Taylor jest specyficzny. Nie każdemu musi przypaść do gustu sieka jaką serwuje ta dwójka, a którą zademonstrowali już przy okazji serii ze Stathamem. Wrócili z nowym tytułem- „Gamer”. Nie wiem dlaczego oczekiwałam, że mi się to spodoba...
     Świat przyszłości, w którym skazańcy mogą wykupić sobie drogę na wolność poprzez udział w grze na żywo. Przy pomocy nanotechnologii bogaci gracze mogą przejmować kontrolę nad ich umysłami i brać udział w rozgrywkach na śmierć i życie. Kiedy jeden z więźniów jest już bliski ukończenia swojej gry znajdzie się na celowniku twórcy całego wynalazku.
     Koncepcja baaardzo ciekawa. Niczym połączenie „Death Race” z „Surogatami”. Genialnie przerażająca wizja świata przyszłości, kiedy to nasze umysły miałyby być kontrolowane przez tych, którzy dadzą więcej kasy i to tylko dla swojej własnej przyjemności. Z początku powstająca Społeczność przeradza się w Zabójców, gdzie nie ważne staje się już przekuwanie w rzeczywistość swoich fantazji, także erotycznych, ale gra toczy się o większą stawkę- o życie. Ta rozrywka dotyczy tylko skazańców, którzy mogą wykupić sobie drogę na wolność? Brzmi znajomo? Statham również szalał w podobnej zabawie tylko nie strzelał do innych z karabinu, a jedynie rozwalał fury swoją bryką. To akurat jest mocno wtórne, ale i tak budzi pewien strach, powoduje dyskomfort. Jednakże poza samym pomysłem film nie oferuje absolutnie nic. Jest tak samo chaotyczny jak poprzednie produkcje. Całość wygląda jak jedna montażowa sieczka, która straszliwie męczy i wyzwala chęć na rozwalenie telewizora już po kilkudziesięciu minutach. Za dużo migania, za dużo abstrakcyjności, za dużo szatkowania, które przyprawia o ból głowy, a wręcz okropnie drażni. Do tego na pewnym etapie traci się gdzieś sens całej tej opowieści, a beznadziejne aktorstwo wcale nie polepsza sytuacji. Jedyne czym można się zachwycić to postać Michaela C. Halla- tak samo psychopatyczny, jak i jego Dexter. Problem tylko w tym, że ostatnie minuty z jego udziałem są totalnie nielogiczne. Zapowiadało się naprawdę ciekawie, ale tylko na interesującym zarysie się skończyło. Reszta jest ciężka do przetrawienia i przetrwania.

Oryginalny tytuł: Lockout | Reżyseria: James Mather, Stephen St. Leger | Scenariusz: James Mather, Stephen St. Leger, Luc Besson | Obsada: Guy Pearce, Maggie Grace, Vincent Regan, Joseph Gilgun, Lennie James, Peter Stormare, Jacky Ido | Kraj: Francja | Gatunek: Thriller, Akcja, Sci-Fi
Premiera: 07 kwietnia 2012 (Świat) 03 sierpnia 2012 (Polska)
Ocena: 5/10
     Kino akcji w najlepszym wydaniu, w dodatku całkowicie wkupuje się w łaski współczesności z uwagi na swój fantastyczny charakterek. Luc Besson powraca z nowym hitem o tytule „Lockout”.
     Banda psychopatycznych skazańców przejmuje władzę w więzieniu orbitalnym. Zanim zniszczą całą stację kosmiczną muszę znaleźć sposób na wydostanie stamtąd córki prezydenta. W tym celu władze wysyłają na miejsce tajnego agenta, który liczy na to, że przy okazji załatwi swoje prywatne sprawy z jedną z więzionych tam osób.
     Kolejny film o więzieniu, z którego ktoś próbuje się wydostać, albo próbuje wejść do środka. Zmienna? Tym razem akcja rozgrywa się w kosmosie, więc ewidentnie jest to bardzo przyszłościowy film z dość ciekawą koncepcją wyzbycia się najgroźniejszych skazańców z powierzchni Ziemi. Do tego ciekawa intryga w związku ze skazańcami, bo co jeden gorszy jest od drugiego. Jedna samotna kobietka pomiędzy bandą zwyrodnialców? Nie trudno o konkretne i niezbyt pozytywne wnioski. Maggie Grace gra tutaj typową kobietkę, którą trzeba ratować z opresji. Nic zaskakującego. Nie mniej, gdy do akcji wkracza agent Snow przynajmniej robi się zabawnie, gdyż do tej pory jedynie wiało grozą. Pearce pokazuje się z zupełnie innej strony, takiej jego twarzy próżno szukać w innych filmach, bo widać, że tutaj dobrze się bawi. Całość bardzo fajnie się ogląda, wszelkie dłużyzny rozluźnione zostają sarkastycznymi uwagami, przez co nie ma opcji znużenia. Momentami zaskakuje, kiedy serwuje nagłe zwroty w akcji, albo prezentuje kolejne odchyły psychopatów. Ciekawy film, choć czegoś ewidentnie mu brak- stawiam na dynamizm!

Oryginalny tytuł: Self/less | Reżyseria: Tarsem Singh | Scenariusz: David Pastor, Àlex Pastor | Obsada: Ryan Reynolds, Natalie Martinez, Matthew Goode, Ben Kingsley, Victor Garber, Derek Luke | Kraj: USA | Gatunek: Thriller, Sci-Fi
Premiera: 10 lipca 2015 (Świat) 24 lipca 2015 (Polska)
Ocena: 4/10
     Hinduski reżyser, który ma na swoim koncie bardzo skrajne produkcje- od „Celi”, aż po „Śnieżkę”. Najnowszy tytuł do skrajnych może nie należy, ale z pewnością zmusza do refleksji.
     Zamożny biznesman coraz gorzej znosi postępującą chorobę. Postanawia podjąć ryzyko przeniesienia jego świadomości do młodszego ciała, wyhodowanego syntetycznie w tym celu w laboratorium. Od tamtej pory nawiedzają go obce wspomnienia, więc chce poznać tego przyczynę.
      „Klucz do wieczności” wyglądał na całkiem interesujący i przede wszystkim dynamiczny film. Pozory jednak ponownie mnie zmyliły. Fabuła nadal pozostaje zastanawiająca i mocno niepokojąca, tak samo jak i wszystkie obrazy, które naruszają tematykę ludzkiej świadomości, ale cały wątek jest poprowadzony tak leniwie, że siłą trzeba się powstrzymywać przed przerwaniem seansu. Na szczęście człowiek jest bestią niezwykle ciekawską, a każdego z pewnością zaintryguje fakt tajemniczych wspomnień, a na pewnym etapie – jak postąpi główny bohater. To pytanie, które trzyma nas przed ekranem, bo na pewno nie jest to Ryan Reynolds choć wydaje się być o wiele mniej drażliwy niż w dotychczasowych filmach. Tajemnica, która jest raczej do przewidzenia, a która nasuwa kolejne znaki zapytania. I choć bohater nie należy do jakichś szczególnie charyzmatycznych, to i tak wyczekujemy na rozwój jego losów. Trzeba przyznać niestety, że ta kolejka w tej poczekalni dłuży się niemiłosiernie, a my marzymy o pochwyceniu w rękę jakiejś gry w ramach rozrywki. Nikt nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, jak to się stało, że z tak ciekawego pomysłu, który mógł dać początki rozważań na temat człowieczeństwa, ale również być inspiracją do ciekawych, dynamicznych akcji, powstała taka mimoza, która broni się jedynie zakończeniem. Hm. Dziwaczny to twór jest, po raz kolejny. Brawo Tarsem!

wtorek, 18 lipca 2017

SZORTy #43: Nauka spadania, Życie.po.Życiu, Dziadek i ja

Oryginalny tytuł: A Long Way Down | Reżyseria: Pascal Chaumeil | Scenariusz: Jack Thorne | Obsada: Pierce Brosnan, Toni Collette, Aaron Paul, Imogen Poots, Sam Neill, Rosamund Pike | Kraj: Wielka Brytania, Niemcy | Gatunek: Dramat, Komedia
Premiera: 10 lutego 2014 (Świat) 21 marca 2014 (Polska)
Ocena: 5/10

     Twórca raczej średnio udanych francuskich komedii romantycznych. Chaumeil postanawia więc zmienić front i bierze się za prozę Nicka Hornby'ego. Tak powstaje przejmująca i intrygująca propozycja dla niedoszłych samobójców o wymownym tytule „Nauka spadania”.
     Za kilka minut zegar wskaże północ. Dla byłego prezentera telewizyjnego jest to idealna noc, aby zakończyć swój żywot. Zabiera drabinę pod pachę i idzie na dach jednego z najwyższych wieżowców. Jednakże zanim będzie dane mu skoczyć spotka tam trójkę innych ludzi, którzy wpadli na podobny pomysł odebrania sobie życia.
     Zaczyna się dość niekonwencjonalnie. Można nawet powiedzieć, że zaskakująco zabawnie. Co może się wydarzyć podczas spadania w dół? Cała masa rzeczy, która będzie w stanie nas od tego odwieść, z trójką obcych ludzi na czele. Każdy z nich ma do opowiedzenia własną historię, mniej bądź bardziej poruszającą, która najwyraźniej stanowiła bodziec do tak drastycznych środków. Twórcy nie bawią się w oskarżycieli, nie mają czelności oceniać powódek bohaterów, ani ich życia. Dają tym samym sposobność do odczuwania z ludźmi znajdującymi się w położeniu popychającym ich na skraj przepaści. Patrząc na różnorodność przyczyn łatwo zrozumieć, że bez względu na przeszłość, status majątkowy, czy sytuację rodzinną każdy może w pewnej chwili poczuć się na tyle bezsilny, aby chcieć skończyć ze swoim życiem. Takie podróże osobiste momentami stają się bardzo uciążliwe, nużące, nie do końca potrafi to przykuć uwagę widza. Zdarzają się lepsze momenty, chwile napięcia, humoru, swobody i luzu, ale jest to bardzo rzadkie. Z tego wszystkiego najciekawszy jest chyba wstęp i zamknięcie. Reszta to tylko zapychacz, gadanina- momentami bezsensowna, bo nic nie wnosząca do fabuły.

Oryginalny tytuł: After.Life | Reżyseria: Agnieszka Wójtowicz-Vosloo | Scenariusz: Agnieszka Wójtowicz-Vosloo, Paul Vosloo, Jakub Korolczuk | Obsada: Christina Ricci, Liam Neeson, Justin Long, Chandler Canterbury | Kraj: USA | Gatunek: Dramat, Thriller
Premiera: 07 listopada 2009 (Świat)
Ocena: 5/10

     „Życie.po.życiu” sklasyfikować można do gatunku filmów, które zawsze były problematyczne dla twórców, w szczególności polskich. Nie mniej, Agnieszka Wójtowicz-Vosloo pokazuje, że nawet i w tym nurcie odnaleźć można coś intrygującego.
     Młoda nauczycielka prowadzi dość monotonne życie ze swoim życiowym partnerem. Niestety, po jednej z nieudanych kolacji kobieta ma wypadek. Budzi się na stole w domu pogrzebowym.
     Fabuła już od samego początku nakreśla o czym traktować będzie cały film. Rozważania na temat życia, czerpania z niego pełnymi garściami to coś co obija się po kinematografii od lat, ale żadna produkcja nie uderza tak celnie w człowieka. Ta oczywistość niektórych będzie drażnić, ale inni totalnie się w niej zatracą i może nawet wyciągną konkretne wnioski. Film Wójtowicz-Vosloo to zdecydowanie nietypowe dzieło, które nie każdemu musi się spodobać. Natomiast Ci, którzy jakimś sposobem zostaną urzeczeni głowić będą się nad drugim dnem obrazu. Klimatu nie można mu odmówić, bowiem rzadko zdarzają się tak mroczne i niepokojące filmy. Wszechobecność śmierci również jest przytłaczająca, a zdjęcia ją reprezentujące na swój sposób przerażające. Wygląda to mniej więcej tak, jakoby po śmierci człowiek rozpoczynał nowe życie, drugie życie, życie po życiu. Aktorsko nie ma tutaj żadnych rewelacji. Neeson odnajduje się w dość niepozornej, ale lekko przerażającej roli. Natomiast Ricci całkowicie straciła swój blask. Pomimo wielu plusów, pomimo wielu wad jest to jedynie przeciętny film z zaskakującym finałem, bowiem to wtedy nasuwa się jedno zasadnicze pytanie, które robi człowiekowi prawnie z mózgu: to ona była w końcu martwa, czy nie?

Oryginalny tytuł: Wild Awake | Reżyseria: M. Night Shyamalan | Scenariusz: M. Night Shyamalan | Obsada: Joseph Cross, Robert Loggia, Dana Delany, Denis Leary, Julia Stiles, Rosie O'Donnell, Camryn Manheim, Dan Lauria, Timothy Reifsnyder, Michael Shulman, | Kraj: USA | Gatunek: Dramat, Familijny, Komedia
Premiera: 20 marca 1998 (Świat) 17 listopada 2006 (Polska)
Ocena: 7/10

     Najpierwsiejszy z filmów M. Night Shyamalana, który trafił do szerszej dystrybucji. „Dziadek i ja” to jeszcze obraz sprzed czasów zanim reżyser został znienawidzony przez wielu. Niewinny, intymny, tak bardzo wzruszający.
     Mały chłopiec, uczeń katolickiej szkoły traci swojego ukochanego dziadka. Pogodzenie się z jego śmiercią przychodzi mu z niezwykłym trudem, dlatego też próbuje znaleźć sposób, aby porozumieć się z Bogiem i znaleźć odpowiedzi na najbardziej nurtujące go pytania, a przede wszystkim dowiedzieć się czy jego dziadkowi dobrze się powodzi w Niebie.
     Film na pozór familijny, bowiem „Dziadek i ja” jest obrazem o rodzinie. Trudy radzenia sobie ze śmiercią ukochanego człowieka, który wykazywał tak wiele dobroci, zrozumienia, czułości, który zastępował nam najlepszego przyjaciela, a niekiedy nawet i rodzica. Jednakże z drugiej strony jest to przede wszystkim prezentacja głębokiej wiary, która zagnieżdża się w człowieku, a także możliwość przeglądu innych jej odłamów- co ciekawie się tutaj objawia, a także dojrzewania do niej i próby zrozumienia jej dogmatów. Fascynujące jest to jak młody Joshua odnosi się do każdej z wiar, aby móc jak najprędzej porozumieć się z Bogiem, choć nie jest ważne z jakiej religii będzie pochodzić. Rozpoczyna przygodę niezwykłą, tak bardzo odmienną od podróży w głusz, choć z drugiej strony bazującej na tym samym fundamencie- chęci poznania. Z jednej strony może być to i zabawne, bo chłopiec w końcu chodzi do katolickiej szkoły, ale z drugiej chęć dowiedzenia się, czy po śmierci z jego dziadkiem jest wszystko okej staje się naprawdę poruszająca. Momentami ciężko jest powstrzymać się od łez, kiedy to człowiekowi na myśl przychodzi wspomnienie jego własnego dziadka. Trudno jest więc znaleźć coś co przyprawiło by nas o rozbawienie, choć trzeba przyznać, że buźka małego Crossa jest urocza i od razu wyzwala uśmiech od ucha do ucha. M. Night Shyamalan stworzył film bardzo niezwykły bowiem wraz z małym Joshuą wyruszaliśmy w tę podróż, podczas której odkryliśmy nowe pokłady empatii, inne religijne odłamy, ale przede wszystkim mieliśmy chwilę, aby pomyśleć o własnym dziadku i przypomnieć sobie ile dla nas znaczył.

sobota, 24 czerwca 2017

SZORTy #41: Skóra, w której żyję, Misery, Kwiat pustyni

Oryginalny tytuł: La Piel que habito | Reżyseria: Pedro Almodóvar | Scenariusz: Pedro Almodóvar | Obsada: Antonio Banderas, Elena Anaya, Marisa Paredes, Jan Cornet Roberto Álamo, Eduard Fernández | Kraj: Hiszpania | Gatunek: Thriller, Dramat
Premiera: 19 maja 2011 (Świat) 16 września 2011 (Polska)
Ocena: 8/10

     Jeden z najchętniej oglądanych i najpopularniejszych hiszpańskich reżyserów. Pedro Almodóvar daje kolejne genialne dzieło, bazując na szokującej powieści autorstwa Thierry'ego Jonqueta „Tarantula”.
     Hiszpański chirurg plastyczny pracuje nad syntetyczną, odporną na uszkodzenia skórą. Swoje testy przeprowadza na tajemniczej kobiecie, pięknej kobiecie, którą przetrzymuje w swoim domu.
     Jeden z najbardziej zaskakujących filmów, jakie przyszło mi oglądać. Szokujących, a przy tym mocno zdeprawowanych i przerażających. „Skóra, w której żyję” rozpoczyna się zdecydowanie za bardzo spokojnie. Od razu zapala się lampka ostrzegająca, bo coś tutaj nie gra. Mocno medyczny charakter, z precyzją chemika dobieranie struktur dających pożądany efekt, pożądany produkt. Wystąpienia na konferencjach, a potem? Cóż... potem włamanie, dziwaczne w skutkach, które szokuje. Jednakże jak myślicie, że na tym skończą się zwroty w akcji to bardzo się mylicie. Tego co ma nadejść nikt się nie spodziewa, no bo jak? Nie mniej, od pewnego momentu z łatwością można się domyślić w czym tkwi sekret tej produkcji, co jest jej drugim dnem. Świetnie jest to zmontowane, Almodóvar sprawnie buduje napięcie- to pewne. Bierze na barki historię, która wstrząsała czytelnikami, a niczego nie świadomy widz zaplątał się w siatkę tajemnic filmowych. Stworzenie psychologicznej warstwy filmu również się udało, choć nie dla każdego będzie to wystarczające. Można było co prawda bardziej popracować nad ludzkimi relacjami, stworzyć większą problematykę postaci, ale i tak efekt jest zachwycający. Świetnie się to ogląda, film wciąga jak niewiele produkcji. Zdecydowanie godny polecenia z uwagi na historię i jej poprowadzenie. Godny polecenia z uwagi na swoją moc w przekazie, no i klimat, klimat tajemnicy, który jest tutaj traumatyzujący.

Oryginalny tytuł: Misery | Reżyseria: Rob Reiner | Scenariusz: William Goldman | Obsada: Kathy Bates, James Caan, Richard Farnsworth, Frances Sternhagen, Lauren Bacall, Graham Jarvis | Kraj: USA | Gatunek: Thriller
Premiera: 30 listopada 1990 (Świat) 31 grudnia 1990 (Polska)
Ocena: 7/10

     Klasyka kina grozy, zekranizowana na podstawie kultowej powieści Stephena Kinga. Nieprzeciętna „Misery” będąca odskocznią od aktorskiej kariery Reinera, natomiast dla Kathy Bates stała się przełomem.
     Poczytny pisarz ulega wypadkowi podczas śnieżycy. Odnajduje go i pomaga mu tajemnicza pielęgniarka, która okazuje się być najwierniejszą fanką jego twórczości, w szczególności tej związanej z postacią Misery.
     Interesująca produkcja, utrzymana w dość kiczowatym klimacie, ale tak bardzo oddająca charakter przełomu lat 80tych i 90tych ubiegłego wieku. Fabularnie jest to zdecydowanie coś dla miłośników książek, którzy tym seansem ustrzec się mogą od pewnej psychozy wywołanej nadmierną fascynacją treścią ulubionych powieści. Tutaj zdecydowanie podziałał czynnik zbyt poważnego potraktowania książki i nadmiernego przywiązania do jej głównej bohaterki. Jest to przykład genialnego złoczyńcy wykreowanego przez świat, którego zamiłowaniem stały się powieści konkretnego autora. Typowy stalker, który tworzy ołtarzyki z ukochanym pisarzem i marzy o podejściu z nim do ślubnego kobierca. Trzeba przyznać, że motyw całkiem przedni wywołujący sporo niepokoju w człowieku. Jednakże trzeba przyznać również, że jest to tytuł mocno przewidywalny, niczym nie zaskakujący widza, aczkolwiek pewnie w ówczesnych czasach ktoś jeszcze mógł uwierzyć uroczej buźce Annie. Rozwój wydarzeń bardzo dobrze buduje napięcie, gdyż nie do końca wiadomo, co stanie się ze wspomnianym pisarzem. Aż ciężko rozmyślać nad tym, czy i sam Stephen King przeżył podobne chwile grozy. Hm. Jest tutaj również kilka scen, które kumulują w nas emocje, jak chociażby wykradanie się z pokoju, a później prędkie do niego wracanie, przed powrotem Annie. Takich emocji człowiek nie chciałby doświadczyć w realu. Jak dla mnie jest to naprawdę bardzo fajny film, który potrafi zaintrygować i przykuć uwagę widza. Nietuzinkowy, a z drugiej strony na tyle życiowy, aby poczuć się nim całkowicie omamionym.

Oryginalny tytuł: Desert Flower | Reżyseria: Sherry Hormann | Scenariusz: Sherry Hormann | Obsada: Liya Kebede, Sally Hawkins, Craig Parkinson, Meera Syal, Anthony Mackie, Juliet Stevenson, Timothy Spall | Kraj: Wielka Brytania, Austria, Niemcy | Gatunek: Dramat, Biograficzny
Premiera: 05 września 2009 (Świat) 26 marca 2010 (Polska)
Ocena: 8/10

     Produkcja Sherry Hormann, amerykańskiej reżyserki cichych obrazów, która u swoich podstaw ma wstrząsającą historię modelki Waris Dirie. Kobieta po latach postanowiła opowiedzieć całemu światu o dramacie somalijskich dziewcząt, a przyjęło to powieść jej autobiograficznej powieści o tytule- „Kwiat pustyni”.
     Młoda i piękna dziewczyna, ucieka ze swojego rodzinnego domu w Somalii i przyjeżdża na Wyspy Brytyjskie. Kiedy po sześciu latach, rodzina, u której się zatrzymała postanawia powrócić do kraju, ona szuka swojego szczęścia gdzie indziej. Przypadkowo wkracza w świat mody, choć piętno tego co jej zrobiono w dzieciństwie, nie pozwala jej otworzyć się na ludzi.
     Czasami słyszymy historie, które wydają się nam bardzo obce. Historie, które dotykają małych zakątków naszego świata. Często są to historie, o których w ogóle się nie mówi z uwagi na religijne, plemienne przekonania. Czasami ktoś się przełamie i potem powstają takie traumatyczne książki, jak „Kwiat pustyni”, na podstawie których robi się filmy. Obraz Sherry Hormann przesycony jest emocjami. Prezentuje obraz wycofanej dziewczyny, która nie włada dobrze językiem angielskim, a pęta jej przeszłości nie ograniczają jej swobodę w kontaktach z innymi ludźmi- w szczególności mężczyznami. Jak można bowiem żyć z taką krzywdą wyrządzoną przez bliskich? I to jeszcze w tak młodym wieku? Waris jakoś żyła i radziła sobie z tym świetnie, choć i nie bez skrępowania. Ze łzami w oczach obserwujemy jak traumatyczne są to dla niej wspomnienia. Ze łzami w oczach obserwujemy relację z tej straszliwej chwili. Inaczej nie da się na to patrzeć. Oczywistym jest, że takie sceny zawsze najbardziej będą poruszać i wydaje się, że są to jedyne chwile, które wzbudzają większe emocje w widzu. Nie mniej, kogo nie cieszą postępy dziewczyny w świecie mody? Kogo nie ucieszy przemiana jaką przechodzi? Może i nie jest to poprowadzone dynamicznie, bo jakże może skoro to dramat, ale z pewnością jest w stanie przykuć uwagę. W szczególności, że Waris jest niesamowicie piękna. Każda sesja z jej udziałem uwydatnia jej urodę coraz bardziej, choć nie trudno oprzeć się wrażeniu, że modelka trafiła do jakiegoś zupełnie innego światka modelingu. Na ekranie towarzyszy jej cudowna Sally Hawkins, która stara się realizować tu swoje własne marzenia, ale znajomość z Waris nie pozostała bez wpływu na nią samą. Kolejna cudowna przemiana. Film może i nie jest jakiś wielce wybitny, może momentami zanudza, a innym razem ułagadza fakty. Pewne jest jednak to, że porusza i to niejednokrotnie, a fakt, że rytualne okaleczanie dziewczynek jest wciąż praktykowane, nawet po interwencji Waris w ONZ jest po prostu... obezwładniające.

czwartek, 1 grudnia 2016

1214. Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć, reż. David Yates

      Kiedy zamknęliśmy ostatnią stronę powieści “Harry Potter i Insygnia Śmierci”, gdy obejrzeliśmy ostatnią sekundę drugiej części filmu, wiedzieliśmy, że skończyła się pewna ważna dla nas epoka. Jednakże dziś na półkach księgarń możemy znaleźć kolejny tom o przygodach znanego czarodzieja, a na ekranach kin spin-off o tytule Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć”. David Yates znowu staje za kamerą, aby poszerzyć granicę uniwersum Harrego Pottera, ale przede wszystkim na nowo rozbudzić w nas miłość do tego magicznego świata!
Źródło: Warner Bros.
      Newt Skamander (Eddie Redmayne) przybywa do Ameryki z tajemniczą walizką. Nikt nie wie, co za niezwykłości się w niej kryje poza nim samym. Przynajmniej do czasu, gdy na jego drodze nie staje sympatyczny niemag imieniem Jacob Kowalski (Dan Fogler), ubiegający się o kredyt na otwarcie cukierni. Przypadkowo wchodzi w posiadanie walizki, a gdy ją otwiera na ulice Nowego Jorku wydostają się magiczne zwierzęta. Zaczynają one siać zamęt w mieście, co wzbudza zainteresowanie lokalnego Magicznego Kongresu, ale również i mugolskich obywateli. Newt wraz z nowym kompanem i dopiero co poznaną pracownicą kongresu (Katherine Waterston) wyrusza na łowy, ale gdy w dziwnych okolicznościach ginie człowiek oskarżycielskie spojrzenia skupiają się na młodym czarodzieju obwiniając go o przywiezienie do ich kraju dawno niewidzialnej i niezwykle mrocznej istoty.
      Film, który pięknie się ogląda. Film, który początkowo wydaje się być o niczym. W końcu jego fabuła skupia się na człowieku znanym nam z opowieści o Harrym Potterze jedynie z książki, która pojawia się w tej historii, a którą wydał. Niby nic specjalnego, ma to głównie charakter wprowadzający do dalszych wydarzeń- taką przynajmniej warto mieć nadzieję, więc przez większość czasu nic konkretnego się nie dzieje. Akcja jest zdecydowanie zbyt monotonna, choć Yates próbuje zbudować element suspensu wokół postaci Salemian. Przez cały ten czas prób wkręcania nas w klimat opowieści- co oczywiście nie jest zbyt trudne, twórcy zasypują nas dowcipami, wrzucają postaci, które z łatwością uwodzą swoim urokiem nie tylko nas, ale również siebie nawzajem (najwyraźniej film bez wątku romantycznego, to film stracony), ale przede wszystkim dają bardzo dużo czasu na zapoznanie się ze światem magicznym lat 20 i to w dodatku ze światem magicznym w rzeczywistości amerykańskiej. Wszystko po to, aby doprowadzić nas do punktu ostatecznego, w którym to wydaje nam się jakbyśmy oglądali 3-godzinny seans.
Źródło: Warner Bros.
Atmosfera się zagęszcza, akcja nabiera rozpędu- niby jest faktycznie dynamicznie, ale te ostatnie pół godziny wydaje się wlec w nieskończoność. Zdecydowanie za bardzo zostaje to przeciągnięte, najwyraźniej po to, aby ostatecznie stoczyć walkę dobra ze złem- typowo! Nie mogę jednak powiedzieć, że było to nieefektowne- wręcz przeciwnie. Było tak zjawiskowo piękne, tak niesamowicie niepokojące, że trudno było nie siedzieć jak na szpilkach z łomoczącym sercem i wielkim przestrachem na myśl o tym, co lada chwila może się wydarzyć. Ostatecznie dochodzi do pewnego ciekawego twistu, którego nikt się nie spodziewał. Nie tylko z powodu rozwikłania zagadki, o której nie mieliśmy pojęcia, że jakaś w ogóle jest, ale przede wszystkim z uwagi na pojawienie się twarzy, której nie oczekiwaliśmy zobaczyć w tym filmie.
      Najistotniejsze jednak w Fantastycznych zwierzętach” są jednak zwierzęta. Choć w zasadzie to bardzo często się o nich zapomina. Rewelacyjne jest miejsce ich pobytu, a jaka zabawa przy ich odkrywaniu… Najwięcej frajdy dostarcza chyba Niuchacz, czyli miłośnik błyskotek przypominający krecika. Nie przepuści żadnej okazji, więc niezły z niego kleptoman. W zasadzie cały ten zamęt to jego sprawka! Swoim wyglądem z pewnością najbardziej zachwyca Żmijoptak. Jak sama nazwa wskazuje jest to krzyżówka żmii i ptaka. Cudownie wygląda i jest na tyle zmiennokształtny, że z łatwością dopasowuje się do przestrzeni, w której akurat się znajduje. Gdy do tego dodamy jeszcze uroczego Nieśmiałka przypominającego kiełkujący krzaczek, który… chyba po prostu ma nas doprowadzić do cukrzycy swoją słodkością, to mamy ekipę naprawdę nie z tej Ziemi, a to nawet nie połowa fantastycznego zwierzęcego arsenału kryjącego się w magicznej walizce Skamandera. Każde ze stworzeń wykonane jest w naprawdę unikalny sposób, ale to wciąż mają wygląd potterowski, czyli utknęły na początku XXI wieku i ciężko im technologicznie ruszyć naprzód. W sumie jest w tym szaleństwie metoda, bowiem jeszcze lepiej odczuwa się to magiczne uniwersum. Od razu widać, że tęskniliśmy za czarodziejami i światem Harry’ego Pottera. Pomimo tego, że akcja rozgrywa się w latach 20stych bardzo łatwo wyczuć tę niesamowitą atmosferę- zarówno podczas zwiedzania siedziby MACUSA, jak i podczas przypatrywania się zwierzętom, no i oczywiście przy objawieniu się mrocznej siły. To ostatnie zjawisko było naprawdę spektakularne. Oglądanie tego w 3D musiało naprawdę dać po twarzy!
Źródło: Warner Bros.
      Ten film powinien mieć chyba tytuł “Fantastyczne zwierzęta i jak znaleźć dzięki nim przyjaciela”. Co tam magiczne istoty, ludzie się liczą! A w tym filmie najważniejszy jest jeden- Jacob Kowalski i Dan Fogler, który sprawił, że ta postać jest do zakochania. To po prostu niesamowite jak drugoplanowa rola może zdominować cały film. To przez Foglera się śmialiśmy, to przez niego poczuliśmy chemię na ekranie i to przez niego spociły się nam oczy. Jego reakcje na świat magiczny kwitowane nerwowym podśmiechiwaniem to coś niemożliwie uroczego. To jaki świetny duet tworzy z Alison Sudol, która jest równie urocza i niewinna, to kolejna niesamowita rzecz. Nie ma możliwości, aby ten film tak oczarował widza bez niego. Wszystko dlatego, że Eddie Redmayne gra wciąż tę samą rolę. Jego Newt ma w sobie coś ze Stephena Hawkinga i coś z Einara Wegenera. Przykre. Colin Farrell nie mógł być chyba bardziej denerwujący. Natomiast niespodziewany gość zdecydowanie pasował do swojego stanowiska. Ezra Miller zaskakuje swoim wizerunkiem, a także niepokojem, który wywołuje. Jest w nim coś przerażającego.
Źródło: Warner Bros.
      Nie można uznać Fantastycznych zwierząt” za nieudane, wręcz przeciwnie. W końcu to świat Harry’ego Pottera. Magia aż kipi z ekranu, a jednocześnie obraz zachowuje sporo realności. Początkowo oczywiście fabuła wydaje się zmierzać donikąd, trudno wyczuć się sens tej opowieści, ale szczęśliwie wszystko nabiera charakteru i wątpliwości znikają w niebyt- choć niektóre wątki wydają się wepchnięte do filmu na siłę. Fascynujący jest przegląd magicznych stworzeń, z których każdy jest inny i wywołuje inne emocje. W połączeniu z ciekawymi, charakternymi postaciami, a także licznymi niespodziankami- także wizualnymi i dźwiękowymi, dostarczonymi przez twórców bez problemu możemy zanurzyć się w ten magiczny świat Nowego Jorku z początków XX wieku.

Ocena: 8/10

Oryginalny tytuł: Fantastic Beasts and Where to Find Them / Reżyseria: David Yates / Scenariusz: J.K. Rowling / Zdjęcia: Philippe Rousselot / Muzyka: James Newton Howard / Obsada: Eddie Redmayne, Katherine Waterston, Dan Fogler, Alison Sudol, Ezra Miller, Samantha Morton, Jon Voight, Colin Farrell / Kraj: USA, Wielka Brytania / Gatunek: Familijny, Fantasy, Przygodowy
Premiera: 12 października 2016 (Świat) 14 października 2016 (Polska)

niedziela, 7 sierpnia 2016

SZORTy #39: Kiedy ją spotkałem, Love Rosie, Wesele w Sorrento

Oryginalny tytuł: Jab We Met | Reżyseria: Imatiaz Ali | Scenariusz: Imatiaz Ali | Obsada: Shahid Kapoor, Kareena Kapoor, Kamal Tiwari, Dara Singh, Tarun Arora, Kiran Juneja, Pavan Malhotra | Kraj: Indie | Gatunek: Komedia romantyczna, Bollywood
Premiera: 26 października 2007 (Świat)
Ocena: 7/10

     Jeden z najbardziej pozytywnych i pokręconych bollywoodów jakie przyszło mi oglądać. Imatiaz Ali stworzył dobry obraz międzyludzkich relacji z duetem Kapoor&Kapoor w kultowym filmie „Kiedy ją spotkałem”.
     Młody mężczyzna przechodzi ciężkie chwile, kiedy jego ukochana bierze ślub z innym. Wsiada więc do byle jakiego pociągu i rusza przed siebie. Kiedy nagle do wagonu trafia gadatliwa, energiczna i bardzo sympatyczna dziewczyna, nie spodziewa się, że jego życie całkowicie się odmieni.
     Pozytywny, niesamowicie kolorowy, tak bardzo przejmujący i różnorodny. Stęskniłam się całym sercem i ciałem za kinem prosto z Bombaju. Produkcja Imatiaza Ali jest kwintesencją gatunku, kumulacją wszystkiego co w nim najlepsze. Ma bardzo wyraziste postacie, jak dla mnie jest to pierwszy film z Kareeną jaki widziałam, ale jej bohaterka jest tak pozytywnie zakręcona, że wprowadza najwięcej humoru. Wystarczy na nią spojrzeć i już buźka sama się cieszy. Genialna! Do tego super przystojny Shahid, którego ma się ochotę schrupać. Duet nie do przebicia! Razem tworzą historię bardzo banalną, bo w końcu miłosną, z lekkimi turbulencjami po drodze. Tu ślub, tam nie ślub, ślub nie z tym co trzeba, a może jednak z tym odpowiednim. Pokręcone to na maksa! Potrafi być za to przejmująco, bohaterzy oczywiście po czasie rozumieją co ich połączyło, a po tylu miesiącach może być trudno o ponowne roziskrzenie. To pomieszanie humoru z dramatyzmem świetnie robi historii, która staje się idealnie zbalansowana. Jak przystało na rasowy bollywood pełno tutaj cudowności, choć piosenek wpadających w ucho jest naprawdę niewiele. Do moich ulubionych należy „Yeh Ishaq Hai”. Radosna, rytmiczna, a klip niezwykle żywy i barwny. Czegoż chcieć więcej? Może bardziej zjawiskowej opowieści, bo przyjaźń przeradzająca się w miłość to nic nowego.

Oryginalny tytuł: Love, Rosie | Reżyseria: Christian Ditter | Scenariusz: Juliette Towhidi | Obsada: Lily Collins, Sam Claflin, Christian Cooke, Jaime Winstone, Suki Waterhouse | Kraj: Wielka Brytania, Niemcy | Gatunek: Komedia romantyczna
Premiera: 17 października 2014 (Świat) 05 grudnia 2014 (Polska)
Ocena: 8/10

     W jego karierze nie pojawił się dotąd żaden kultowy film. Ditter jednak poszedł w ślady swoich kolegów po fachu i pokusił się o ekranizację poruszającej powieści Cecile Ahern. Jego „Love, Rosie” w wersji filmowej nie mogło się nie udać.
     Są przyjaciółmi od małego dziecka. Kiedy dorastają razem chodzą na imprezy i nadal mówią sobie o wszystkim. Wszystko się zmienia po balu szkolnym, który daje dziewczynie coś, czym nie jest w stanie podzielić się z przyjacielem, aby nie psuć jego marzeń. Wtedy wyjeżdża on na studia, a ich przyjaźń zostanie wystawiony na ogromną próbę.
     Teoretycznie jest to historia jak każda inna. Opowieść o wielkiej, nierozłącznej przyjaźni pomiędzy dziewczyną i chłopakiem, która w końcu musi stanąć przed pytaniem, czy wciąż jest to przyjaźń, czy jest to już kochanie. W „Love, Rosie” bohaterowie wydają się być całkowicie ślepi na znaki przesyłane przez drugą stronę, te krótkie spojrzenia świadczące o zazdrości, te nieskrywane wybuchy złości mogące znaczyć jedynie dozgonną miłość i złamane serca. Problemy, które ich dotykają wydają się być szalenie przyziemne, ale dzięki temu film staje się o tyle prawdziwszy. Klimat jest niesamowicie senny, choć z pewnością całość nie jest pozbawiona energii. Gdzieś pomiędzy brytyjskimi uliczkami kreuje się bardzo niecodzienny świat, ludzkie emocje, szkolne zawody, ale przede wszystkim tak niesamowite mijanie się dwóch bliźniaczych dusz. Zaskakującym jest jak wiele ta dwójka musi przejść, aby w końcu zrozumieć, że są dla siebie najważniejsi. Całość jest wobec tego bardzo przewidywalna, bo tego właśnie można byłoby spodziewać się po rasowym romansie. Aczkolwiek trzeba przyznać, że te wydłużające się lata rozłąki wydają się być aż nadto nienormalne, w szczególności, że po połowie filmu mamy wrażenie, jakbyśmy spędzili przy nim pół dnia. Wiele się tu mieści, a zapewne jeszcze więcej treści dałoby się wsadzić, gdy człowiek upewni się, że przestrzeń czasową skrócono z półwiecza do zaledwie dwunastu lat. Coś jest w tym obrazie magnetycznego, coś niesłychanie uroczego, coś co pozostawia jak najbardziej przyjemne uczucia. Nie mniej, nie ma się co oszukiwać- takich związków próżno szukać w prawdziwym świecie.

Oryginalny tytuł: Den Skaldede frisør | Reżyseria: Susanne Bier | Scenariusz: Anders Thomas Jensen | Obsada: Pierce Brosnan, Trine Dyrholm, Molly Blixt Engelind, Sebastian Jessen, Paprika Steen, Kim Bodnia | Kraj: Dania, Francja, Niemcy, Szwecja, Włochy | Gatunek: Komedia romantyczna
Premiera: 02 września 2012 (Świat) 01 lutego 2013 (Polska)
Ocena: 5/10

     Duńska reżyserka, Susanne Bier, twórczyni kultowych „Braci”, doceniana przez krytyków tworzy zaskakująco przeciętny film w włoskim klimacie. „Wesele w Sorrento”, niespodziewanie, dalekie jest od ideału.
     Udało jej się wyrwać ze szponów śmierci, kiedy pokonała raka. Niestety, po powrocie z kolejnej wizyty w szpitalu zastaje męża w jednoznacznej sytuacji z jego księgową. To zwiastuje koniec ich małżeństwa, pomimo tego, że za chwilę spotkają się na ślubie swojej córki we Włoszech. Tam kobieta poznaje przystojnego ojca pana młodego i od razu znajdują wspólny język.
     Film, jak gdyby, zupełnie o niczym. Zwykła opowieść o rodzinie, zmaganiach z chorobą, a także kilkoma zaskoczeniami. Bez większych emocji, bez większych rewelacji. „Wesele w Sorrento”- jak sama nazwa wskazuje, mogłoby się skupić bardziej na weseleniu się w Sorrento. Wszystko jednak rozbija się o główną bohaterkę, której choroba zniszczyła jej życie. Teoretycznie. Pozbawiła włosów, pozbawiła poczucia własnej wartości, no i pozbawiła męża. Szczęśliwie na swojej drodze spotyka Philipa, który trzeźwo patrzy na świat, momentami zbyt... rozważnie, a nie romantycznie, przez co wydaje się być dla niej idealnym oparciem. Widać rozkwitające między nimi emocje, ale jest to bardzo subtelny zabieg, a nie jakiś wielki wybuch namiętności. Ich wspólne chwile są chyba najjaśniejszymi promieniami w filmie. Scenariusz serwuje kilka abstrakcyjnych wątków, jak chociażby mąż zabierający swoją kochankę na ślub córki. Heloooł?! Przecież nawet nie są w oficjalnej separacji z Idą! Dziwne i co najmniej nieetyczne. Piękne w tym filmie są na pewno włoskie scenerie. Piękne pomarańczowe sady, z których aż czuć zapach cytrusów. Cudowne budynki, wspaniałe terany zielone. Można zakochać się od pierwszego wejrzenia. Długo bym się nie zastanawiała gdyby Philip poprosił mnie o zamieszkanie tam. Raczej. Nie jest to zaskakujący film, jest wręcz bardzo schematyczny i banalny. Szkoda, bo mogłoby powstać z tego coś naprawdę interesującego. Jest lekki, ale do tego tak bardzo nużący, że aż szkoda dla niego czasu.

wtorek, 26 lipca 2016

SZORTy #37: Ostatnia piosenka, Jak dogonić szczęście, Opowieści z Narnii: Podróż Wędrowca do Świtu

Oryginalny tytuł: The Last Song | Reżyseria: Julie Anne Robinson | Scenariusz: Nicholas Sparks, Jeff Van Wie | Obsada: Miley Cyrus, Liam Hemsworth, Greg Kinnear, Bobby Coleman, Kelly Preston | Kraj: USA | Gatunek: Melodramat
Premiera: 31 marca 2010 (Świat) 08 października 2010 (Polska)
Ocena: 6/10

     Kolejny z tytułów filmowych powstałych na podstawie powieści genialnego twórcy cudownych melodramatów- Nicholasa Sparksa. Tym razem padło na zupełnie inną historię, z zupełnie innym finałem, tak niecodziennym do tych, które poznaliśmy.
     Nastolatka zostaje zesłana wraz ze swoim bratem na wakacje do ojca mieszkającego w domu nad morzem. Dziewczyna nie może pogodzić się z odejściem człowieka, którego kochała, ale stara się odnaleźć w nowym otoczeniu. Opiekując się żółwiami poznaje przystojnego chłopaka, który daje jej oparcie w najcięższych chwilach. Nie wie jednak, że najgorsze dopiero przed nią.
    Sparks ma to do siebie, że zawsze musi zdewastować czytelnika posyłając jego uczucia w najmroczniejszy z kątów. Rzadko się zdarza, aby w jego tworach nie doszło do dramatycznych wydarzeń, które będą rzutować na przyszłości bohaterów, a także na ich emocjach. O dziwo, w „Ostatniej piosence” nie jest to aż tak traumatyczne, wydaje się być to wręcz naturalną koleją rzeczy. Dziwne jest to tym bardziej, że nie do końca udaje się wzruszyć widza. Może to być jednak też wina historii, która nie do końca się rozwinęła, spychając gdzieś na bok swój potencjał. Wszystko rozbija się o rozwydrzoną nastolatkę o dobrym sercu, a także jej dziwaczny, wakacyjny romans z chłopakiem. Aczkolwiek na pierwszy rzut oka niewielu zda sobie sprawę, że jest to zaledwie wątek poboczny, bowiem w historii chodzi o coś całkowicie innego- odbudowywanie relacji z ojcem. Kiedy już człowiek zda sobie sprawę z prawdziwego motywu przewodniego od razu domyśli się zakończenia, tego sparksowskiego kopnięcia w piszczel, który pozostawi ślad na zawsze. I choć tak jest, to prawda jest taka, że ta opowieść nie do końca ujmuje. Jeżeli o mnie chodzi całą winę zwaliłabym na Miley Cyrus, która jest tutaj wręcz tragiczna. Jej ciągle suszące się zęby i wygląd niespełna rozumu nastolatki odbierają powagę całej historii. Gdyby tak zapomnieć o jej istnieniu film jest całkiem znośny, ale niestety... daleko mu od wcześniejszych przełomowych filmów na podstawie prozy Sparksa.

Oryginalny tytuł: Hector and the Search for Happiness | Reżyseria: Peter Chelsom | Scenariusz: Peter Chelsom | Obsada: Simon Pegg, Rosamund Pike, Toni Collette, Stellan Skarsgård, Jean Reno, Christopher Plummer | Kraj: Wielka Brytania, Kanada, Niemcy, RPA | Gatunek: Dramat, Komedia
Premiera: 14 sierpnia 2014 (Świat) 14 listopada 2014 (Polska)
Ocena: 7/10

     Niektóre filmy działają jak antydepresanty. Tym właśnie próbuje być najnowsza propozycja od Petera Chelsoma „Jak dogonić szczęście”, która swoje źródło znajduje w powieści Françoisa Lelorda.
     Pewien brytyjski psychiatra próbuje zrozumieć czym jest prawdziwe szczęście, aby móc jeszcze lepiej pomagać swoim pacjentom. W tym celu zostawia dziewczynę w domu i wyjeżdża w podróż swojego życia, licząc na to, że uda mu się osiągnąć swój cel.
     Film, który z pozoru wydaje się być totalnie nijaki, niczego sobą nie prezentujący, a jednak rozkręca się na tyle szybko, abyśmy mogli poczuć klimat opowieści. Psychiatryczne zagrywki to akurat aspekt, któremu niewiele poświęca się uwagi. Najważniejsze jest tutaj szczęście, a przede wszystkim podróże, które mają pomóc je odnaleźć. Świetnie buduje się tutaj fabułę, a zapisywane przez psychiatrę spostrzeżenia rozkosznie i zabawnie podrygują na ekranie, dając nam tym samym kolejne rady, co robić ze swoim życiem. Film Chelsoma pozwala otwierać się na nowe doznania, a przede wszystkim wyzbywać się wszelkich zahamowań, które mogłyby nas ograniczać. Czasami musi się przekonać o tym też i człowiek, który od lat bada problem. Atutem z pewnością jest ogólny, bardzooo pozytywny wydźwięk filmu, który choć przez chwilę będzie starał się wytworzyć tyle szczęścia, aby nas nim zarazić. Niesamowite podróże, poznawanie tak wielu najrozmaitszych miejsc, ale przede wszystkim doświadczanie tak niezliczonej ilości przygód, które pomogą docenić to, czym my sami dysponujemy, i być może pomogą cieszyć się życiem. O dziwo nie zabraknie tutaj historii mrożących krew w żyłach, kiedy to bohater będzie o włos od egzekucji, ale ogólnie to pod warstwą fabularną kryje się dużo humoru i ciepła, które wyzwalają się u finału podróży. Film nie jest może arcydziełem, ale z pewnością jest jedną z ciekawszych propozycji dla widzów. Mnie urzekł, choć nie przepadam za Peggiem.

Oryginalny tytuł: The Chronicles of Narnia. The Voyage of the Dawn Treader | Reżyseria: Michael Apted | Scenariusz: Christopher Markus, Stephen McFeely, Michael Petroni | Obsada: Georgie Henley, Skandar Keynes, Ben Barnes, Will Poulter, Gary Sweet | Kraj: Wielka Brytania, USA | Gatunek: Fantasy, Przygodowy, Familijny
Premiera: 02 grudnia 2010 (Świat) 25 grudnia 2010 (Polska)
Ocena: 4/10

     Nie wiem ile jeszcze części „Opowieści z Narnii” przetrwam, wiem natomiast, że twórcy szykują kolejne ekranizacje. Ciężko jest darzyć sympatią nowe obrazy, skoro wcześniejsze nie trafiły w nasze gusta. Michael Apted nie powinien ruszać czegoś, co nie powinno już istnieć...
      Czasy wojenne. Podczas gdy dwójka starszego rodzeństwa dzielnie pomaga w obronie, to młodzi znowu trafiają do świata Narnii. Lądują na statku swojego księcia i liczą na kolejną przygodę. Tym razem trafia tam z nimi ich kuzyn, który sceptycznie podchodził do ich szalonych opowieści.
      Zastanawia mnie czasem, czy długo zamierzają dręczyć widzów takimi seriami. Kiedy Harry Potter był ciekawy, a „Zmierzch” względnie znośny, to Narnia jest ciężka do przeżycia. Jest to chyba najnudniejsza seria młodzieżowa jaka została zekranizowana. Szokujące, bo historia w sumie nie taka głupia, wręcz magiczna. Natomiast wykonanie i aktorstwo dalekie jest od ideału. Prowadzenie fabuły jest mocno niemrawe, nie mówiąc już o jakiejkolwiek sensowności wprowadzania nowych wątków. Tym samym pod koniec seansu „Podróży Wędrowca do Świtu” stwierdzamy, że ten film był zasadniczo o niczym! Poszukiwanie kolejnych mieczy cudem znajdujących się pod nosem bohaterów, dziwaczne wprowadzenie postaci kuzyna i jego jeszcze dziwaczniejszej przemiany... No okej, przygoda jest to całkiem nie najgorsza, ale mocno nużąca. Do tego te koszmarne efekty. Trudno uwierzyć, że w dzisiejszych czasach powstają jeszcze takie karykaturalne produkcje, gdzie nawet głupiego Lwa nie są w stanie porządnie dopracować. Szkoda czasu na to tracić, w szczególności, że mogło być tak widowiskowo... Niestety, rzeczywistość wygląda inaczej, kiedy i bohaterowie ciężcy są do przetrawienia.