Oryginalny
tytuł: Jab We Met
| Reżyseria: Imatiaz Ali | Scenariusz: Imatiaz Ali | Obsada: Shahid
Kapoor, Kareena Kapoor, Kamal Tiwari, Dara Singh, Tarun Arora, Kiran
Juneja, Pavan Malhotra | Kraj: Indie | Gatunek: Komedia romantyczna,
Bollywood
Premiera: 26 października 2007 (Świat)
Ocena:
7/10
Jeden
z najbardziej pozytywnych i pokręconych bollywoodów jakie przyszło
mi oglądać. Imatiaz Ali stworzył dobry obraz międzyludzkich
relacji z duetem Kapoor&Kapoor w kultowym filmie „Kiedy
ją spotkałem”.
Młody mężczyzna przechodzi ciężkie chwile, kiedy jego ukochana
bierze ślub z innym. Wsiada więc do byle jakiego pociągu i rusza
przed siebie. Kiedy nagle do wagonu trafia gadatliwa, energiczna i
bardzo sympatyczna dziewczyna, nie spodziewa się, że jego życie
całkowicie się odmieni.
Pozytywny, niesamowicie kolorowy, tak bardzo przejmujący i
różnorodny. Stęskniłam się całym sercem i ciałem za kinem
prosto z Bombaju. Produkcja Imatiaza Ali jest kwintesencją gatunku,
kumulacją wszystkiego co w nim najlepsze. Ma bardzo wyraziste
postacie, jak dla mnie jest to pierwszy film z Kareeną jaki
widziałam, ale jej bohaterka jest tak pozytywnie zakręcona, że
wprowadza najwięcej humoru. Wystarczy na nią spojrzeć i już buźka
sama się cieszy. Genialna! Do tego super przystojny Shahid, którego
ma się ochotę schrupać. Duet nie do przebicia! Razem tworzą
historię bardzo banalną, bo w końcu miłosną, z lekkimi
turbulencjami po drodze. Tu ślub, tam nie ślub, ślub nie z tym co
trzeba, a może jednak z tym odpowiednim. Pokręcone to na maksa!
Potrafi być za to przejmująco, bohaterzy oczywiście po czasie
rozumieją co ich połączyło, a po tylu miesiącach może być
trudno o ponowne roziskrzenie. To pomieszanie humoru z dramatyzmem
świetnie robi historii, która staje się idealnie zbalansowana. Jak
przystało na rasowy bollywood pełno tutaj cudowności, choć
piosenek wpadających w ucho jest naprawdę niewiele. Do moich
ulubionych należy „Yeh Ishaq Hai”. Radosna, rytmiczna, a klip
niezwykle żywy i barwny. Czegoż chcieć więcej? Może bardziej
zjawiskowej opowieści, bo przyjaźń przeradzająca się w miłość
to nic nowego.
Oryginalny
tytuł: Love, Rosie
| Reżyseria: Christian Ditter | Scenariusz: Juliette Towhidi |
Obsada: Lily Collins, Sam Claflin, Christian Cooke, Jaime Winstone,
Suki Waterhouse | Kraj: Wielka Brytania, Niemcy | Gatunek: Komedia
romantyczna
Premiera: 17 października 2014 (Świat) 05 grudnia 2014 (Polska)
Ocena:
8/10
W
jego karierze nie pojawił się dotąd żaden kultowy film. Ditter
jednak poszedł w ślady swoich kolegów po fachu i pokusił się o
ekranizację poruszającej powieści Cecile Ahern. Jego „Love,
Rosie” w wersji filmowej
nie mogło się nie udać.
Są przyjaciółmi od małego dziecka. Kiedy dorastają razem chodzą
na imprezy i nadal mówią sobie o wszystkim. Wszystko się zmienia
po balu szkolnym, który daje dziewczynie coś, czym nie jest w
stanie podzielić się z przyjacielem, aby nie psuć jego marzeń.
Wtedy wyjeżdża on na studia, a ich przyjaźń zostanie wystawiony
na ogromną próbę.
Teoretycznie
jest to historia jak każda inna. Opowieść o wielkiej,
nierozłącznej przyjaźni pomiędzy dziewczyną i chłopakiem, która
w końcu musi stanąć przed pytaniem, czy wciąż jest to przyjaźń,
czy jest to już kochanie. W „Love, Rosie”
bohaterowie wydają się
być całkowicie ślepi na znaki przesyłane przez drugą stronę, te
krótkie spojrzenia świadczące o zazdrości, te nieskrywane wybuchy
złości mogące znaczyć jedynie dozgonną miłość i złamane
serca. Problemy, które ich dotykają wydają się być szalenie
przyziemne, ale dzięki temu film staje się o tyle prawdziwszy.
Klimat jest niesamowicie senny, choć z pewnością całość nie
jest pozbawiona energii. Gdzieś pomiędzy brytyjskimi uliczkami
kreuje się bardzo niecodzienny świat, ludzkie emocje, szkolne
zawody, ale przede wszystkim tak niesamowite mijanie się dwóch
bliźniaczych dusz. Zaskakującym jest jak wiele ta dwójka musi
przejść, aby w końcu zrozumieć, że są dla siebie najważniejsi.
Całość jest wobec tego bardzo przewidywalna, bo tego właśnie
można byłoby spodziewać się po rasowym romansie. Aczkolwiek
trzeba przyznać, że te wydłużające się lata rozłąki wydają
się być aż nadto nienormalne, w szczególności, że po połowie
filmu mamy wrażenie, jakbyśmy spędzili przy nim pół dnia. Wiele
się tu mieści, a zapewne jeszcze więcej treści dałoby się
wsadzić, gdy człowiek upewni się, że przestrzeń czasową
skrócono z półwiecza do zaledwie dwunastu lat. Coś jest w tym
obrazie magnetycznego, coś niesłychanie uroczego, coś co
pozostawia jak najbardziej przyjemne uczucia. Nie mniej, nie ma się
co oszukiwać- takich związków próżno szukać w prawdziwym
świecie.
Oryginalny
tytuł: Den Skaldede
frisør
| Reżyseria: Susanne
Bier | Scenariusz: Anders Thomas Jensen | Obsada: Pierce Brosnan,
Trine Dyrholm, Molly Blixt Engelind, Sebastian Jessen, Paprika Steen,
Kim Bodnia | Kraj: Dania, Francja, Niemcy, Szwecja, Włochy |
Gatunek: Komedia romantyczna
Premiera: 02 września 2012 (Świat) 01 lutego 2013 (Polska)
Ocena:
5/10
Duńska
reżyserka, Susanne Bier, twórczyni kultowych „Braci”,
doceniana przez krytyków tworzy zaskakująco przeciętny film w
włoskim klimacie. „Wesele w Sorrento”,
niespodziewanie, dalekie jest od ideału.
Udało jej się wyrwać ze szponów śmierci, kiedy pokonała raka.
Niestety, po powrocie z kolejnej wizyty w szpitalu zastaje męża w
jednoznacznej sytuacji z jego księgową. To zwiastuje koniec ich
małżeństwa, pomimo tego, że za chwilę spotkają się na ślubie
swojej córki we Włoszech. Tam kobieta poznaje przystojnego ojca
pana młodego i od razu znajdują wspólny język.
Film,
jak gdyby, zupełnie o niczym. Zwykła opowieść o rodzinie,
zmaganiach z chorobą, a także kilkoma zaskoczeniami. Bez większych
emocji, bez większych rewelacji. „Wesele w Sorrento”-
jak sama nazwa wskazuje, mogłoby się skupić bardziej na weseleniu
się w Sorrento. Wszystko jednak rozbija się o główną bohaterkę,
której choroba zniszczyła jej życie. Teoretycznie. Pozbawiła
włosów, pozbawiła poczucia własnej wartości, no i pozbawiła
męża. Szczęśliwie na swojej drodze spotyka Philipa, który
trzeźwo patrzy na świat, momentami zbyt... rozważnie, a nie
romantycznie, przez co wydaje się być dla niej idealnym oparciem.
Widać rozkwitające między nimi emocje, ale jest to bardzo subtelny
zabieg, a nie jakiś wielki wybuch namiętności. Ich wspólne chwile
są chyba najjaśniejszymi promieniami w filmie. Scenariusz serwuje
kilka abstrakcyjnych wątków, jak chociażby mąż zabierający
swoją kochankę na ślub córki. Heloooł?! Przecież nawet nie są
w oficjalnej separacji z Idą! Dziwne i co najmniej nieetyczne.
Piękne w tym filmie są na pewno włoskie scenerie. Piękne
pomarańczowe sady, z których aż czuć zapach cytrusów. Cudowne
budynki, wspaniałe terany zielone. Można zakochać się od
pierwszego wejrzenia. Długo bym się nie zastanawiała gdyby Philip
poprosił mnie o zamieszkanie tam. Raczej. Nie jest to zaskakujący
film, jest wręcz bardzo schematyczny i banalny. Szkoda, bo mogłoby
powstać z tego coś naprawdę interesującego. Jest lekki, ale do
tego tak bardzo nużący, że aż szkoda dla niego czasu.
Prześlij komentarz