Reżyseria: Brad Peyton
Scenariusz: Carlton Cuse
Zdjęcia: Steve Yedlin
Muzyka: Andrew Lockington
Kraj: USA, Australia
Gatunek: Katastroficzny
Premiera: 21 maja 2015 (Świat) 04 czerwca 2015 (Polska)
Obsada: Dwayne Johnson, Carla Gugino, Alexandra Daddario, Hugo Johnstone-Burt, Art Parkinson, Ioan Gruffudd, Archie Panjabi, Paul Giamatti
Od
ostatniego wielkiego filmu katastroficznego minęło 6 lat, można
więc powiedzieć, że po zrealizowaniu się przepowiedni Majów 2012
nikt już nie sięgał po ten sprawdzony przepis na gigantyczny
przypływ gotówki. Jednakże reżyser o niewielkiej sławie- Brad
Peyton, zrozumiał, że tylko taki film może przynieść mu rozgłos.
Tak też powstał widowiskowy „San Andreas” z jakże
świetnie się prezentującym Dwayne'm 'The Rockiem' Johnsonem.
Ray
(Dwayne Johnson) jest jednym z nieustraszonych ratowników,
którzy niegdyś służyli w Afganistanie. Teraz poświęca swoje
życie, aby ratować ludzi w rodzimym kraju. Niestety, nie każdego
jest w stanie uratować, a już na pewno nie swoje małżeństwo,
które rozpada się na jego oczach. Kiedy dowiaduje się, że jego
wkrótce była żona (Carla Gugino) ma wprowadzić się do
swojego przystojnego i bogatego chłopaka (Ioan Gruffudd), i
to w dodatku z ich ukochaną córką mężczyzna jest w ogromnej
rozterce. Niestety, wkrótce będzie miał większe problemy i ręce
pełne roboty, gdy na wschodnim wybrzeżu dochodzi do wielkich
wstrząsów zagrażającym nie tylko stabilności budynków, ale
również ludzkiemu życiu.
Schematyczność
„San Andreas” nie ulega wątpliwości. W zasadzie można
było się tego spodziewać już na długo przed seansem zarówno
tego, jak i wszystkich poprzednich filmów katastroficznych. Wielka
rozpierducha? Jest! Super bohater, który ratować będzie cały
świat? (tudzież ewentualnie jakąś część USA) Jest! Bohater
mający bagaż doświadczeń? Nie brakuje! Wątek miłosny zbudowany
na silnych emocjach i traumatycznym wydarzeniu (zazwyczaj przecież
nie jest trwały, patrz: Speed)? Jest! Głupota na głupocie? A i
owszem! Wszyscy wiemy jak wyglądają te filmy, co nie oznacza, że
kochać będziemy je mniej! I choć to wszystko już było, i choć
to wszystko już dawno się przejadło, to jednak Peyton wkracza ze
swoim filmem na totalnie nowe wyżyny absurdów. To, że fabuła jest
maksymalnie naciągana przy takich obrazach to jest oczywiste. To, że
zazwyczaj bohaterom spadają z nieba rozwiązania problemów, które
właśnie wykluły też nie są raczej zaskakujące.
Nie mniej, akcja
pod tytułem „poszukiwanie środka transportu, aby dotrzeć do San
Francisco” jest lekką przesadą. Ray podróżuje niemalże
wszystkimi środkami transportu, aby uratować swoją córcię
(patrz: „Pojutrze” przeplatane z „2012”).
Potrzeba Ci samolotu? No jak miło, że właśnie na uskoku spotkałeś
faceta noszącego czapeczkę członka jakiegoś klubu samolocików.
Nie masz jak przedostać się przez płonące miasto? Nic prostszego!
Oto dobra wróżka czeka na twój znak i zaraz na linii twojego
wzroku pojawi się cudowna, supersprawna maszyna pływająca, która
pokonuje tsunami, nie boi się odłamków szkła i idealnie integruje
się z twoim ciałem, kiedy przychodzi do dynamicznych wymijanek na
wodzie. Mało wam takich głupotek? A co powiecie na wprowadzanie
interesującej postaci, tylko po to, aby za pięć minut ją zabić?
Też fajnie. A może miłość, która rozkwita pomiędzy jednym
wstrząsem, podtopieniem, szkłem w nodze, a drugim? Niezwykłe wątki
poboczne zawsze spoko. Wyszukiwanie takich perełek i chęć
zaserwowania sobie bliskiego spotkania twarzy z dłonią jest całkiem
fajną zabawą. Dzięki temu nie ma się tutaj co nudzić, choć
trzeba przyznać, że niektóre przerywniki, w których to Emmie
zbiera się na rozmowy z Rayem bywają naprawdę frustrujące.
Jednakże
nie dla historii widz przychodzi do kina. Katastrofy zawsze najlepiej
ogląda się na wielkim ekranie, chociaż trzeba przyznać, że w
obliczu wydarzeń, które miały miejsce w Nepalu napawają większym
przerażeniem niż fascynacją. Twórcy jednak pokazali, że zawsze
mogłoby być gorzej. W końcu co to takie marne 7,8 w skali Richtera
wobec potęgi 9,6 stopnia, kiedy płyty tektoniczne tak falują, że
wyglądają niczym roztańczeni mieszkańcy Rio podczas parady,
budynki się walą, a pobliskie zatoki zamieniają się w gigantyczne
fale tsunami, które jeszcze dobijają ledwie trzymające się na
nogach szkielety budowli. Piękna katastrofa! Tak świetnie zrobiona
pod względem technicznym, że każdy, dosłownie każdy uwierzy w
jej autentyczność. Cudowne zjawisko. Pomijając „2012” i
rozwalanie się tam ziemi kawałek po kawałku, to „San
Andreas” jest najbardziej piorunującym pod względem
trzęsień ziemi filmów EVER!
Dwayne,
to Dwayne. O tym człowieczku się nie rozmawia. Ten wielgaśny
zapaśnik nie daje sobie w kaszkę dmuchać. Wraz ze swoimi giga
mięśniami i łysą czupryną nieźle sobie szarżuje po ekranie. A
co najlepsze? Potrafi pokazać również swoje inne oblicze,
wrażliwca, ojca. Zawsze fajnie jest zobaczyć tego przystojniaka i
to jeszcze na wielkim ekranie, choć trzeba przyznać, że troszkę
za długo rozkręcał się w postaci Raya. Chyba bardziej dobijająca
jest tylko Gugino. Piękna jest, okej, ale mogła już zostać tam w
tym Wayward Pines i tam pokazywać swoje wdzięki przysługując się
lokalnej społeczności. Totalnym zaskoczeniem w filmie jest
pojawienie się Ioana Gruffudda, którego zobaczymy aż w 4 scenach,
może w 5, gdzie w większości zachowuje się niczym rozpieszczony,
rozhisteryzowany bachorek pokroju Cala Hockley'a na pokładzie
Titanica. Przykra rzecz, gdy ma się tak wielkie oczekiwania wobec
postaci, która okazuje się być totalnym bucem. Inną niespodzianką
jest obecność Alexandry
Daddario. Najwyraźniej podczas przygód z Percy'm Jacksonem była
bardziej przejęta swoją rolą, bo tutaj... cóż, nie przekonuje do
siebie ani przez minutę. Dziewczyna dobra rada, a tak naprawdę
dobrze wychowana przez swojego ojca ratownika, która potrafi
odnaleźć się w warunkach polowych. Może to właśnie ją trzeba
by zaangażować do jakiegoś survivalu? Dziwne.
„San
Andreas” to obraz
wielkich oczekiwań. Szczęśliwie, większość z nich zostaje
spełniona i to bez zarzutu. Miało być widowisko? I jest! Budynki
się walą niczym domy z zapałek, woda wdziera się w najdrobniejsze
szczelinki, a Dwayne Johnson zawsze znajdzie sposób, aby dotrzeć do
swojej filmowej córeczki. Demony przeszłości nie do końca mu w
tym pomagają, no ale mając przy sobie tak piękne aktorki
wspierające, wiadomo, że musi się udać przejść przez piekło!
Finał jest więc tutaj oczywisty, a może choć raz twórcy mogliby
zaskoczyć? Nie mniej, katastrofy zawsze są idealną sposobnością
do pokazania czegoś pięknego, a Dwayne zawsze jest spoko! Na tym
filmie można się po prostu dobrze bawić- w rozbawieniu, ale przede
wszystkim w wielkim napięciu.
Ocena:
6/10
Recenzja dla portalu A-G-W.info!
Takie sobie filmidło..bardziej podoba mi się Twoja recenzja;)
OdpowiedzUsuńHahahaha :D dziękuję Ci bardzo :)
Usuń