NOWOŚCI

środa, 24 czerwca 2015

1176. San Andreas, reż. Brad Peyton

Oryginalny tytuł: San Andreas
Reżyseria: Brad Peyton
Scenariusz: Carlton Cuse
Zdjęcia: Steve Yedlin
Muzyka: Andrew Lockington
Kraj: USA, Australia
Gatunek: Katastroficzny
Premiera: 21 maja 2015 (Świat) 04 czerwca 2015 (Polska)
Obsada: Dwayne Johnson, Carla Gugino, Alexandra Daddario, Hugo Johnstone-Burt, Art Parkinson, Ioan Gruffudd, Archie Panjabi, Paul Giamatti
     Od ostatniego wielkiego filmu katastroficznego minęło 6 lat, można więc powiedzieć, że po zrealizowaniu się przepowiedni Majów 2012 nikt już nie sięgał po ten sprawdzony przepis na gigantyczny przypływ gotówki. Jednakże reżyser o niewielkiej sławie- Brad Peyton, zrozumiał, że tylko taki film może przynieść mu rozgłos. Tak też powstał widowiskowy „San Andreas” z jakże świetnie się prezentującym Dwayne'm 'The Rockiem' Johnsonem.

     Ray (Dwayne Johnson) jest jednym z nieustraszonych ratowników, którzy niegdyś służyli w Afganistanie. Teraz poświęca swoje życie, aby ratować ludzi w rodzimym kraju. Niestety, nie każdego jest w stanie uratować, a już na pewno nie swoje małżeństwo, które rozpada się na jego oczach. Kiedy dowiaduje się, że jego wkrótce była żona (Carla Gugino) ma wprowadzić się do swojego przystojnego i bogatego chłopaka (Ioan Gruffudd), i to w dodatku z ich ukochaną córką mężczyzna jest w ogromnej rozterce. Niestety, wkrótce będzie miał większe problemy i ręce pełne roboty, gdy na wschodnim wybrzeżu dochodzi do wielkich wstrząsów zagrażającym nie tylko stabilności budynków, ale również ludzkiemu życiu.
      Schematyczność „San Andreas” nie ulega wątpliwości. W zasadzie można było się tego spodziewać już na długo przed seansem zarówno tego, jak i wszystkich poprzednich filmów katastroficznych. Wielka rozpierducha? Jest! Super bohater, który ratować będzie cały świat? (tudzież ewentualnie jakąś część USA) Jest! Bohater mający bagaż doświadczeń? Nie brakuje! Wątek miłosny zbudowany na silnych emocjach i traumatycznym wydarzeniu (zazwyczaj przecież nie jest trwały, patrz: Speed)? Jest! Głupota na głupocie? A i owszem! Wszyscy wiemy jak wyglądają te filmy, co nie oznacza, że kochać będziemy je mniej! I choć to wszystko już było, i choć to wszystko już dawno się przejadło, to jednak Peyton wkracza ze swoim filmem na totalnie nowe wyżyny absurdów. To, że fabuła jest maksymalnie naciągana przy takich obrazach to jest oczywiste. To, że zazwyczaj bohaterom spadają z nieba rozwiązania problemów, które właśnie wykluły też nie są raczej zaskakujące.
Nie mniej, akcja pod tytułem „poszukiwanie środka transportu, aby dotrzeć do San Francisco” jest lekką przesadą. Ray podróżuje niemalże wszystkimi środkami transportu, aby uratować swoją córcię (patrz: „Pojutrze” przeplatane z „2012”). Potrzeba Ci samolotu? No jak miło, że właśnie na uskoku spotkałeś faceta noszącego czapeczkę członka jakiegoś klubu samolocików. Nie masz jak przedostać się przez płonące miasto? Nic prostszego! Oto dobra wróżka czeka na twój znak i zaraz na linii twojego wzroku pojawi się cudowna, supersprawna maszyna pływająca, która pokonuje tsunami, nie boi się odłamków szkła i idealnie integruje się z twoim ciałem, kiedy przychodzi do dynamicznych wymijanek na wodzie. Mało wam takich głupotek? A co powiecie na wprowadzanie interesującej postaci, tylko po to, aby za pięć minut ją zabić? Też fajnie. A może miłość, która rozkwita pomiędzy jednym wstrząsem, podtopieniem, szkłem w nodze, a drugim? Niezwykłe wątki poboczne zawsze spoko. Wyszukiwanie takich perełek i chęć zaserwowania sobie bliskiego spotkania twarzy z dłonią jest całkiem fajną zabawą. Dzięki temu nie ma się tutaj co nudzić, choć trzeba przyznać, że niektóre przerywniki, w których to Emmie zbiera się na rozmowy z Rayem bywają naprawdę frustrujące.
      Jednakże nie dla historii widz przychodzi do kina. Katastrofy zawsze najlepiej ogląda się na wielkim ekranie, chociaż trzeba przyznać, że w obliczu wydarzeń, które miały miejsce w Nepalu napawają większym przerażeniem niż fascynacją. Twórcy jednak pokazali, że zawsze mogłoby być gorzej. W końcu co to takie marne 7,8 w skali Richtera wobec potęgi 9,6 stopnia, kiedy płyty tektoniczne tak falują, że wyglądają niczym roztańczeni mieszkańcy Rio podczas parady, budynki się walą, a pobliskie zatoki zamieniają się w gigantyczne fale tsunami, które jeszcze dobijają ledwie trzymające się na nogach szkielety budowli. Piękna katastrofa! Tak świetnie zrobiona pod względem technicznym, że każdy, dosłownie każdy uwierzy w jej autentyczność. Cudowne zjawisko. Pomijając „2012” i rozwalanie się tam ziemi kawałek po kawałku, to „San Andreas” jest najbardziej piorunującym pod względem trzęsień ziemi filmów EVER!
      Dwayne, to Dwayne. O tym człowieczku się nie rozmawia. Ten wielgaśny zapaśnik nie daje sobie w kaszkę dmuchać. Wraz ze swoimi giga mięśniami i łysą czupryną nieźle sobie szarżuje po ekranie. A co najlepsze? Potrafi pokazać również swoje inne oblicze, wrażliwca, ojca. Zawsze fajnie jest zobaczyć tego przystojniaka i to jeszcze na wielkim ekranie, choć trzeba przyznać, że troszkę za długo rozkręcał się w postaci Raya. Chyba bardziej dobijająca jest tylko Gugino. Piękna jest, okej, ale mogła już zostać tam w tym Wayward Pines i tam pokazywać swoje wdzięki przysługując się lokalnej społeczności. Totalnym zaskoczeniem w filmie jest pojawienie się Ioana Gruffudda, którego zobaczymy aż w 4 scenach, może w 5, gdzie w większości zachowuje się niczym rozpieszczony, rozhisteryzowany bachorek pokroju Cala Hockley'a na pokładzie Titanica. Przykra rzecz, gdy ma się tak wielkie oczekiwania wobec postaci, która okazuje się być totalnym bucem. Inną niespodzianką jest obecność Alexandry Daddario. Najwyraźniej podczas przygód z Percy'm Jacksonem była bardziej przejęta swoją rolą, bo tutaj... cóż, nie przekonuje do siebie ani przez minutę. Dziewczyna dobra rada, a tak naprawdę dobrze wychowana przez swojego ojca ratownika, która potrafi odnaleźć się w warunkach polowych. Może to właśnie ją trzeba by zaangażować do jakiegoś survivalu? Dziwne.
     „San Andreas” to obraz wielkich oczekiwań. Szczęśliwie, większość z nich zostaje spełniona i to bez zarzutu. Miało być widowisko? I jest! Budynki się walą niczym domy z zapałek, woda wdziera się w najdrobniejsze szczelinki, a Dwayne Johnson zawsze znajdzie sposób, aby dotrzeć do swojej filmowej córeczki. Demony przeszłości nie do końca mu w tym pomagają, no ale mając przy sobie tak piękne aktorki wspierające, wiadomo, że musi się udać przejść przez piekło! Finał jest więc tutaj oczywisty, a może choć raz twórcy mogliby zaskoczyć? Nie mniej, katastrofy zawsze są idealną sposobnością do pokazania czegoś pięknego, a Dwayne zawsze jest spoko! Na tym filmie można się po prostu dobrze bawić- w rozbawieniu, ale przede wszystkim w wielkim napięciu.

Ocena: 6/10
Recenzja dla portalu A-G-W.info!

a-g-w.info  cinema-city.pl

2 komentarze :