NOWOŚCI
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura amerykańska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura amerykańska. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 28 lipca 2019

Książka #504: Pucked Up, aut. Helena Hunting

W przypadku serii książkowych zdarza się tak, że całość nas nie urzeka. Często bywa też tak, że start nie należy do szczególnie obiecujących. Dobrze jest jednak dać drugą szansę, bo może okazać się, że historia nas wciągnie i będziemy z zainteresowaniem obserwować zmagania kolejnych postaci. „Pucked” to powieść, która była raczej przeciętnym początkiem, zniechęcając do sięgnięcia po kontynuację. Jednakże coś podpowiadało, i nie było to jedynie logo wydawnictwa Szósty Zmysł, które nie zawodzi, że „Pucked Up” może dawać więcej wrażeń. Jak wyszło?

Violet i Alex po tym, jak ostatecznie obwieścili światu, że są razem rozpoczęli przygotowania do ślubu. Tymczasem jej przyrodni brat dziewczyny o reputacji największego playboya wśród zawodników NHL- Miller „Buck” Butterson, postanawia w końcu się ustatkować i wybrać sobie na partnerkę życia młodszą siostrę faceta, któremu przywalił za obściskiwanie się z jego siostrą. Sunshine, zwana również Sunny, to bardzo skromna dziewczyna, dbająca o ekologię i każdą żywą istotę, dlatego widząc różnice między sobą a swoim adoratorem nie jest do końca pewna rodzącego się między nimi uczucia. Pojawiające się w sieci zdjęcia jej chłopaka z roznegliżowanymi „króliczkami” również nie pomagają w budowaniu zaufania.

Nie jestem wielką fanką sportu, a już tym bardziej nie hokeja, dlatego cała ta seria kręcąca się wokół tej tematyki nie do końca mi podchodzi. Na szczęście historia skupia się na czymś zupełnie innym, jak można się domyślić z opisu, na wątku romantycznym. Seria „Pucked” to nie jest jednak byle jaki romans, takie książki już dawno wyszły z mody i zastąpiono je czymś bardziej agresywnym i erotycznym. To jest akurat coś, co przemawia na korzyść tych opowieści, ale... Wygłodniała czytelniczka wyczekująca na kolejne seksualne ekscesy bohaterów i jakże soczystych przy tej okazji opisów nie do końca będzie zwracać uwagę na sedno tej historii. Oczywiście, ciężko momentami o powagę i prawdziwą zadumę nad fabułą, gdy głównego bohatera pająk gryzie prosto w jaja, które puchną mu do wielkich rozmiarów przy okazji stając się sensacją w internecie. Ciężko zachowywać spokój, kiedy Miller okazuje się być magnesem na nieporozumienia i pozory. Jaki morał płynie z zachowania tej postaci? Trzeba być zawsze ogarniętym, bo nigdy nie wiadomo czy wybierając się do inwestora na imprezę charytatywną nie trafisz na roznegliżowaną myjnię samochodów, gdzie wszyscy będą robić fotki i przy okazji rujnować ci związek, który chcesz zbudować na solidny podstawach. Zaufanie to bardzo istotny wątek tego tomu. Rozbrajające jest to, jak tacy celebryci mają przerąbane z tą swoją popularnością, w szczególności, gdy są przystojnymi sportowcami o dość jednoznacznej reputacji. Wtedy każda dziewczyna się uwiesi, potem zrobi zdjęcie, że się uwiesiła na tym przystojnym ciałku, a potem wrzuca fotkę do sieci z hasztagiem #razemnawieki. Katastrofa związkowa gotowa! Takim ludziom na pewno ciężko jest zbudować związki, chyba, że spotkają osobę, która całkowicie to zaakceptuje i odetnie się od tego co mówią jej social media. Tutaj uosobieniem wszelkich wątpliwości tego rodzaju jest właśnie Sunny, która pomimo sympatii do Millera nie potrafi w pełni mu zaufać. W końcu... zdjęcia nie kłamią! Momentami jest to już przerabiane do przesady, bo przecież ileż razy można. Trochę dziecinne zabawy w związki, z zemstami, fochami, ale także tymi pozytywnymi i przyjemnymi elementami.

Bardzo podoba mi się to, co autorka robi z tą całą historią. Już w pierwszym tomie wprowadziła postać Millera, kiedy to przyłożył Alexowi w szatni. Nie do końca kojarzę Sunny, a przecież musiała się pojawić w „Pucked” jako siostra głównego bohatera. Podoba mi się, że duet Vi i Alexa nie zaginął gdzieś w przestrzeni tylko nadal się przewija przez fabułę „Pucked Up”. Świetna sprawa, bo dalej możemy śledzić ich losy. Do tego Hunting skupia uwagę na kolejnych postaciach- przyjacielu Millera imieniu Randy, oraz przyjaciółce Sunny- niejakiej Lily. Wiadomym jest również, że jeden z kolejnym tomów skupia się na rozbudowywaniu tego duetu. Bardzo mi się podoba, że nie jest to typowa kontynuacja poprzedniej historii, ale też nie separuje się od niej. Dobrze przemyślana fabuła.

Początkowo sceptycznie nastawiona, z niechęcią brnąca przez kolejne strony, szybko wskoczyłam na właściwe tory i przeczytałam „Pucked Up” w mgnieniu oka. Bardzo łatwa w odbiorze, dość prosto, acz konkretnie napisana. Z bardzo urozmaiconymi i pikantnymi opisami scen łóżkowych. Historia może bardzo banalna, bo w końcu mierząca się z problemami prawie, że wyssanymi z palca, ale pomimo tego niemożliwie bawi i wciąga czytelnika. Można wręcz powiedzieć, że jest idealna na wakacyjny romans, tzn. wyjazd! Czekam na kolejną przygodę.

Ocena: 5/6
Recenzja dla wydawnictwa Szósty Zmysł!

Tytuł oryginalny: Pucked Up / Tłumaczenie: Magdalena Siewczyńska-Konieczny / Wydawca: Szósty Zmysł / Gatunek: romans / ISBN 978-83-658-3053-1 / Ilość stron: 450 / Format: 143x205mm

Rok wydania: 2019 (Polska) 2015 (Świat)

sobota, 1 czerwca 2019

Książka #499: Zapisane w bliznach, aut. Adriana Locke


     „Zapisane w bliznach”, to nie pierwsza książka autorstwa Adriany Locke, z którą polscy czytelnicy mieli okazję się zapoznać. Wcześniej w księgarniach czekało na nich „Poświęcenie”, które mogliśmy przeczytać również za sprawą wydawnictwa Szósty Zmysł. Po sukcesie pierwszego tytułu biegniemy do sklepów z nadzieją w sercu, że znowu przyjdzie nam przeżywać emocjonalny rollercoaster. W moim odczuciu, nie jest ten sam poziom dramatyzmu, ale to już kwestia gustu i faktu, co kogo wzrusza.

     Elin i Tyler to para marzeń. Poznali się w szkole, zakochali się w sobie i ostatecznie wzięli ze sobą ślub. Wieli z pozoru szczęśliwe życie, jednakże gdy nie mogli spełnić swoich marzeń coś zaczęło się między nimi psuć. Ostatnią kroplą do czary goryczy okazuje się być wypadek Tylera na kopalni, który rozdziela kochanków na długi czas. Kiedy znowu przychodzi im się spotkać przypominają sobie o dawnym uczuciu i robią wszystko, aby na zawsze pozostać już razem.

     Skłamałabym, gdybym powiedziała, że „Zapisane w bliznach” to książka zła. Byłabym bezduszną zołzą, gdybym stwierdziła, że historia tutaj zaprezentowana nie poruszyła mojego serca. Pewnym jest jednak to, że wzruszyła mnie i zainteresowała mnie mniej niż poprzednia powieść Adriany Locke, którą miałam okazję czytać. Historia tutaj jest wielowątkowa. Mamy przede wszystkim ukochaną parę, która wydaje się być wzorem do naśladowania, w końcu cała opowieść krąży wokół nich. Przeżywamy rozstania, przeżywamy powody tych rozstań, a także niezwykłe chwile uniesień. Powieść nakreśla wątek macierzyństwa i ogromnej potrzeby spełnienia się w tej roli. Jest też jego druga strona, bardzo delikatna i niekoniecznie każdy chce stawiać jej czoła. Różnie ludzie na to zareagują, ale raczej nigdy negatywnie. Może wzruszać, zdecydowanie bardziej od drugiego przewodniego tematu. Z nim pewnie więcej ludzi będzie się utożsamiać, w szczególności ci, którzy mieli w swojej rodzinie górników pracujących pod ziemią. Podziała to na czytelników, którzy każdego dnia czekali w obawie, czy ukochana osoba powróci z pracy. Ten wątek bardzo rzadko pojawia się w literaturze tego typu. Szczerze, ja się spotykam z nim po raz pierwszy. Fajnie, że się go porusza i dobrze, że poświęca się mu więcej czasu niżeli jedynie krótkie wspomnienie. Wprowadzenie czytelnika w dramaturgię całej sytuacji, pomagając mu odczuć to co czują zarówno górnicy, jak i ich rodziny, sprawdza się tutaj idealnie.

     Pomiędzy wierszami wyczytać można coś jeszcze. Jest to niezwykła przyjaźń, która potrafi połączyć ze sobą ludzi, dając im ogromną siłę. Każdy szuka swojego miejsca w życiu, a czytając o tych bohaterach ma się wrażenie, że oni swoje znaleźli. Pokazali aż nadto, że zdolni są do wszystkiego dla tej drugiej osoby, da się odczuć to wielkie wsparcie i miłość, jakie sobie okazują. Na takim fundamencie zbudowane są bardzo mocne i charakterne postaci. Elin i Tyler wspierani są przez swoich najlepszych przyjaciół: frywolnego Corda, który chciałby kiedyś kochać kogoś, tak jak kocha się dwójka jego przyjaciół; najlepszego człowieka pod słońcem, brata Elin- Jiggsa; no i oczywiście jego przepiękną żonę, która lada moment urodzi mu dziecko, a jest niczym siostra dla Elin- Lindsay. Niekiedy zdarzają się przypadki, że samemu można sobie wybrać rodzinę- to jest jeden z takich przypadków.

     Nie mogę powiedzieć, aby „Zapisane w bliznach” było książką idealną. Owszem, przyjemnie się czyta, dostarcza baardzo wielu złożonych emocji i wielu wrażeń z powodu wielopłaszczyznowej opowieści, ale jakoś...nie ujmuje serca. Oczywiście, wylewamy może łez wraz z Elin, mamy ochotę zaserwować prawy sierpowy Tylerowi, a także z całego serca ukochać Corda, ale mam wrażenie, że pomimo całej sympatii do bohaterów, opowieść zaginie pomiędzy innymi obyczajówkami. Pomimo wątku górnictwa, które dość rzadko pojawia się w literaturze tego typu, wspomnienie o tym może się ulotnić. Nie mniej, dla zwyczajnej rozrywki, która pomoże oderwać się od codzienności warto sięgnąć i się z nią zapoznać.

Ocena: 5/6
Recenzja dla wydawnictwa Szósty Zmysł!

Tytuł oryginalny: Written in the Scars / Tłumaczenie: Klaudia Wyrwińska / Wydawca: Szósty Zmysł / Gatunek: obyczajowy / ISBN 978-83-65830-62-3 / Ilość stron: 380 / Format: 150x200mm

Rok wydania: 2019 (Polska) 2016 (Świat)

czwartek, 2 maja 2019

Książka #497: Świat obok świata, aut. Liz Braswell

 „Małej Syrence” na opak, to tom „Mrocznej baśni”, który ukazał się jako drugi na polskim rynku wydawniczym. Szkoda, że przygodę z tą serią zaczęłam od „Dawno, dawno temu... we śnie”, bo książka odrobinę zniechęciła mnie to do dalszych lektur. Nie mniej, miesiąc później i: „BAM!”, wciągnęłam się bez reszty. Zawsze byłam sympatykiem Ariel i jej ziemsko-morskich przygód, dlatego z łatwością przyjęłam wygraną Vanessy i z pewnym zaciekawieniem spoglądałam na świat, w którym to królewska syrenka nie zdobywa księcia.
   Opowieść o

    Może i jestem brutalna, może nawet jestem sadystką, ale czy może być coś ciekawszego niż szczęśliwe zakończenia dla złoczyńców? Wszyscy pamiętają okrutną wiedźmę morską, która dała syrence nogi i trzy dni na rozkochanie w sobie księcia. Disney zaserwował Arielce szczęśliwe zakończenie pod postacią pokonanej wiedźmy, nóg i oczywiście przystojnego księcia za męża. Klasyka nie była aż taka łaskawa. Z kolei Liz Braswell bardziej skłania się ku tej drugiej opcji i postanawia zaserwować syrence przegraną, zabierając jej przy tym głos, księcia, no i ojca. Syrenka zostaje królową wśród syrenich pobratymców, ale gdy pojawia się cień nadziei, że jej ojciec żyje nie waha się na nowo stawić czoła Urszuli, znanej w lądowym świecie jako Vanessa.

     Oj, co to była za opowieść! Tak samo fascynująca, jak disneyowski pierwowzór. Zastajemy Ariel w bardzo ciężkiej sytuacji. Jej ojciec, król Tryton, został uznany za zmarłego, więc to ona musiała zasiąść na tronie. Książę Eryk przegrał walkę z Vanessą więc ta rzuciła urok na wszystkich, całkowicie pozwalając im zapomnieć u czerwonowłosej syrence, a z siebie robiąc jego małżonkę księcia. Ariel musi zatem bezgłośnie walczyć o dobro swojego królestwa, a może też i lądowego świata? Historia jak z koszmaru? Prawie, bo w sumie można to traktować niemalże tak, jakby to wyglądało w rzeczywistym świecie, gdzie nie zawsze wygrywa dobro, a złoczyńcy nie dostają zasłużonej kary i życie toczy się dalej. Historia ta pozbawiona jest większych melodramatów, natomiast nie brak jej grozy, w szczególności, gdy na jaw wychodzą prawdziwe zamiary Urszuli. Szczęśliwie (lub też nieszczęśliwie) dość szybko nadciąga nowa nadzieja i już wiemy, że wszystko zmierza w dobrą stronę. Tak, bardzo ciężkie było to do przewidzenia. Przecież ostatecznie, w baśniach, dobro zawsze musi zwyciężyć.

     Nie ma tutaj większych objawień, choć fajnie, że przemyca się odrobinę tematu „na czasie” dbania o środowisko zarówno lądowe, jak i wodne. Trochę, jak w najnowszym „Aquamanie”. W pewnym momencie ma miejsce naprawdę epicka scena, którą zobaczyłam oczami widza na sali kinowej i wydaje mi się, że mógłby być z tego niezły film katastroficzny, a o tej scenie gadaliby naprawdę wszyscy. Reszta to natomiast takie przepychanie się, budowanie strategii, która opiera się zasadniczo na jednym durnym pomyśle, który w każdej chwili może polecieć na łeb, na szyję.

       Cudownie jest spotkać się ze starymi postaciami, które odrobinę się postarzały. Arielka i Eryk nie są już tymi samymi ludźmi sprzed lat. Niosą dodatkowy bagaż, choć mam wrażenie, że wewnętrznie pozostało w nich coś z przeszłości. Vanessa budzi odrobinę więcej podziwu, ale przede wszystkim przerażenia. Dość interesujący jest udział służby, która miała okazję przed laty pomóc dostosować się syrence do ludzkich obyczajów. Kto mówi, że teraz nie może być równie pomocna. Z drugiej strony jest też i pewna postać, którą bardzo ciężko rozgryźć. Niby służąca wiedźmy, niby konspiratorka o nieprzeniknionej sympatii Ariel. Trochę ona niepokojąca i wygląda na to, jakoby miało się kontynuować jej wątek gdzieś, kiedyś.

     Seria „Mroczna baśń” całkowicie mnie do siebie przekonuje. Uwielbiam ten zamysł na zwycięstwa złoczyńców i pochowanych po kątach bohaterów. „Świat obok świata” odebrałam o wiele lepiej niżeli „Dawno, dawno temu... we śnie”. Winę zrzucam nie na samą autorkę, ale na historię bazową. Syrenka zawsze bardziej mi odpowiadała niż Śpiąca Królewna. O dziwo, to co spotyka nową Ariel jest bardzo porywające i o wiele bardziej przyswajalne. Mamy trochę morza, trochę lądu, trochę zła, trochę dobra. Tutaj choć odrobinę próbuje się poznać przyczyny problemów, dlaczego w zasadzie Urszula stała się wiedźmą morską. Nie sprawia to jednak, że historia jest mniej makabryczna i w żaden sposób nie usprawiedliwia to naszej wiedźmy, ale o dziwo dobrze się to czyta i odzyskuje się nadzieję w stare dobre baśnie. Polecam sympatykom Disneya i baśni!

Ocena: 5/6
Recenzja dla wydawnictwa Egmont!

Tytuł oryginalny: Part of Your World / Tłumaczenie: Małgorzata Fabianowska / Wydawca: Egmont / Gatunek: fantasy / Ilość stron: 416 / Format: 148x210mm

Rok wydania: 2019 (Polska) 2018 (Świat)

sobota, 27 kwietnia 2019

Książka #496: Dawno, dawno temu... we śnie, aut. Liz Braswell

    Baśnie to jeden z tych nielicznych tworów literackich, które zna chyba każdy. W oryginalnej, disneyowskiej, czy filmowej wersji budzi zainteresowanie wśród najmłodszych i najstarszych odbiorców. Ostatnimi czasy popularne stają się opowieści na opak, ujmowane z perspektywy antagonistów, ukazujących ich w zupełnie innym świetle. Jak bowiem wyglądałyby losy królewien i książąt, gdyby ziścił się plan Rumpelstiltskina z „Once Upon a Time” i złoczyńcy dostaliby swoje „szczęśliwe” zakończenia? Liz Braswell rozpoczyna serię „Mroczna baśń”, gdzie biorąc pod lupę dobrze znane nam opowieści sprawia, że losy bohaterów nie kończą się na ślubie i magicznych, ożywiających pocałunkach. 

     Pierwszą z pokręconych baśni, która ukazała się na polskim rynku wydawniczym, dzięki Egmontowi, jest przeróbka „Śpiącej Królewny”. Losy Diaboliny, Aurory i księcia Filipa znane są wszystkim. Klątwa, miłość, wrzeciono, ukłucie, sen, książę, pokonanie wroga, pocałunek „prawdziwej miłości” i „Żyli długo i szczęśliwie”. Wróć... a gdyby tak zabicie Diaboliny nie pomogło, a pocałunek zamiast wybudzić Aurorę uśpiłoby dodatkowo księcia Filipa? Brzmi koszmarnie, ale kto powiedział, że dobro zawsze musi wygrywać. Teraz bohaterowie będą musieli przejść świat snów rządzony przez resztki duszy wiedźmy, aby zmierzyć się ze swoimi koszmarami i raz na zawsze pokonać wroga.

     Oryginalny tytuł powieści od razu wskazuje baśń, którą wzięto na warsztat. „Once Upon a Dream” to nic innego jak tytuł świetnej piosenki prosto z filmu Disneya „Śpiąca Królewna”. Z drugiej zaś strony sen jest chyba najbardziej popularnym atrybutem tej historii, poza oczywiście wrzecionem. Ta opowieść nigdy nie należała do moich ulubionych, miała w sobie tę nutę, która wprawiała mnie w psychiczny dyskomfort. Dyskomfort ten urósł z małego leminga, do gigantycznego T-Rexa przybierając formę powieści Liz Braswell. Zdecydowanie nie pomogło mi to w odbiorze, a wręcz mocno przemęczyłam się z wątkami wyciągniętymi prosto z horroru. Gdyby tak przerobić tę wersję na film, z pewnością pełny byłby grozy, gotyckiego surowego klimatu, no i oczywiście makabrycznych istot. Tak to bowiem wyglądało w mojej głowie podczas lektury. Nie wzbudzało to tyle przerażenia, co bardziej niepokój. W szczególności, że to przecież świat snu, w którym wydarzyć może się wszystko. Ten nietypowy nastrój uczynił książkę odrobinę zbyt ciężką, która wyposażona jest w bardzo obrazowe opisy, czego Liz Braswell nigdy nie można było zarzucić. Dla wszystkich, którzy lubią przeciągające się budowanie klimatu i otoczenia będzie to prawdziwa przyjemność. Dla mnie, miłośniczki mocnych wrażeń i konkretnej akcji- było raczej ciężkostrawną przeprawą.

     Natomiast rewelacją jest sam pomysł na opowieść. Wielu tworzyło historie po „szczęśliwym zakończeniu”, ale niewielu uderzało w najbardziej newralgiczne punkty, najbardziej wątpliwe elementy, wychodząc poza utarte schematy. Trzeba przyznać, że Liz Braswell dobitnie pokazuje, że nie ma czegoś takiego jak miłość od pierwszego wejrzenia, a to zauroczenie do którego wówczas dochodzi często jest bardzo złudne. Często podążamy za nim ślepo, nie próbując nawet przyjąć do wiadomości prawdy o drugim człowieku. Później natomiast jesteśmy rozczarowani, że ten ktoś wydaje się być zupełnie inną osobą niż ta, w której się zakochaliśmy. W końcu Aurora, to nie tylko roztańczona śpiewaczka leśna, która powinna zająć się zawodowo utrzymywaniem równowagi podczas wirowania wraz z ptaszkami, ale przede wszystkim porzucona młoda kobieta, zagubiona pośród drzew królewna, która nie potrafi znaleźć sobie miejsca w otaczającym ją świecie.

     Senna wersja klasycznej opowieści jest dość... demoniczna, można by rzec. Dużo tutaj pokracznych istot, które raczej sympatii nie wzbudzają, dużo smutku, cierni i mroku. Krew się leje, jest brutalnie, no ale w końcu jest to świat rządzony przez Diabolinę. Imię zobowiązuje! Innymi słowy opowieści z punktu widzenia tych mrocznych bohaterów nie należą do najbardziej rozśpiewanych i kolorowych. Ptaszki nie ćwierkają radośnie, a pocałunki „prawdziwej miłości” nie działają. Czy można sobie wyobrazić większy koszmar senny? No chyba tylko taki, gdy jesteś świadom, że śnisz taką makabrę i nie potrafisz się wybudzić, aby zakończyć to, co mordowało cię od środka od wielu lat... Czy mnie to przekonuje? Z pewnością jest to coś nowego, coś co zostało fajnie opowiedziane i jest względnie spójne. Natomiast moje osobiste wrażenia wciąż pozostają dla mnie nieodgadnione, gdyż jak zawsze w takich przypadkach podczas lektury toczy się we mnie wewnętrzna walka na śmierć i życie- fascynacji ze śmiertelnym znużeniem. A może, po prostu, wyrosłam już z takich bajek?

Ocena: 4/6
Recenzja dla wydawnictwa Egmont!

Tytuł oryginalny: Once Upon a Dream / Tłumaczenie: Dorota Radzimińska / Wydawca: Egmont / Gatunek: fantasy / ISBN 978-83-281-3146-0 / Ilość stron: 392 / Format: 148x210mm

Rok wydania: 2016 (Polska) 2019 (Świat)

niedziela, 17 lutego 2019

Książka #495: Piorun, aut. Angel Payne

     Dawno już nie czytałam powieści z tego gatunku, który niegdyś pochłaniałam tytuł za tytułem. Zatem, gdy tylko pojawiła się propozycja nieznanej mi autorki Angel Payne od wydawnictwa Edipresse od razu podjęłam decyzję o lekturze. W szczególności, że w grę wchodził wątek romansu z szefem- moim ulubionym! Jednakże nic nie wskazywało na to, że opowieść otrze się o inny ulubiony motyw w popkulturze. Dlaczego więc „Piorun” nie zostanie moją ulubioną książką?

     Reece Richards jest bogatym i rozpieszczonym przez ojca młodym mężczyzną, którego życia diametralnie się zmienia podczas jednej z jego romantycznych eskapad. Teraz jest właścicielem jednego z najprężniej rozwijających się hoteli w Los Angeles, w którym na nocną zmianę zatrudnia się urocza Emma. Tych dwoje od razu łączy nić porozumienia, a ich igraszki zyskują zupełnie niespodziewanej dla nich obojga mocy. Dla Reece'a to nowość móc otworzyć się przed kobietą, a dla Emmy zaskakującym będzie drugie oblicze jej szefa.

     Zapomniałam już jak prosta jest konstrukcja powieści tego kalibru. Co niektórzy nazywają takie twory pornografią na papierze i wcale mnie to nie dziwi. Szczątkowa lub zerowa fabuła i masa stron ociekających seksem... no i świetnie! Komuś to przeszkadza? Takim typem literatury jest również i „Piorun”. Powieść całkowicie pozbawiona przekazu, za to będąca idealną rozrywką. W końcu kino superbohaterskie to nie jest studium psychologiczne nad wyborami wybranych postaci i ich dramatycznym życiem. A jednak książka Angel Payne wyróżnia się na tle innych w swoim gatunku. Czytając blurba na końcu książki, gdy to sama główna bohaterka opowiada o swoich początkach znajomości ze swoim ukochanym, zwracając się do niego określeniem per „superbohater” nikt nie spodziewa się, że gra serio będzie się toczyć o superbohatera. I to nie byle jakiego, a takiego który dostarczy Wam elektryczność do domów i do Waszych majtek oraz rozpędzi się w okamgnieniu, co z jednej strony może być zaletą a z drugiej wadą- w zależności od tego pod jakim kątem na to spojrzeć. I zasadniczo problemy pojawiają się tutaj takie same jak u każdego superbohatera, czyli wielki dylemat czy porzucić ukochaną chcąc ją chronić przed ewentualnymi zwyrolami, którzy chcąc dopaść jego dopadną ją, czy po prostu cieszyć się uroczą miłością obfitującą w serduszka i jednorożce z cukrzycą wymiotujące tęczą. Wybór tak ciężki, jak miażdżenie człowieka siłą zelektryzowanego umysłu. Sama elektryczność superbohaterska podąża w dość zadziwiającą stronę dodając nieziemskich doznań, a autorce idealnie udaje się odzwierciedlić domniemany stan poprzez słowo pisane.

     Jednakże poza tymi superbohaterskimi elementami znajdującymi się w „Piorunie”, nie ma tutaj nic takiego, co mogłoby przykuć uwagę lub w zasadzie wyróżnić ten tytuł na tle innych. Jest cała masa łóżkowych scen, ale w gruncie rzeczy nie jest to coś specjalnie wymyślnego, fantazyjnego- no może poza jedną z pierwszych scen. Później nawet i ta cząstka zostaje zepchnięta na dalszy plan, tylko po to, aby udowodnić, że ze zwierzęcego seksu może się wziąć coś więcej, prawdziwa miłość pełna czułości, miłych słów i całej masy słodkiej czekolady. W konsekwencji staje się to mega nużące i zniechęcające, ale i tak trzyma to przy życiu, a w zasadzie przy książce, czytelników, który wciąż mają nadzieję na więcej doznań.

     Bohaterowie to nie jest jakiś szczyt możliwości pisarskiej. Dziewczyna niby niezależna, niby taka dziarska, a jednak jej potrzeby sprowadzają się do pierwotnych żądz. Do tego klasyczny przypadek kobiecych fantazji, czyli romans z szefem i zabawy w miejscu pracy. Dość banalne, tak jak i sama Emma. Z kolei Reece... ucieleśnienie seksu i tajemniczości. Mężczyzna o dwóch twarzach i dwóch życiach. Czuły, zachłanny, spragniony. Typowy przystojniaczek w typowych lekturach erotycznych. W prawdziwym świecie takie rzeczy się nie zdarzają.

     Rozdarcie podczas lektury „Pioruna” jest chyba już czymś normalnym wśród czytelniczek. Z jednej strony to całkowity pornos na papierze, bez wkładu w nasze życiorysy, a z drugiej strony dostarcza tyle zabawy i emocji, że trudno się oderwać od tego banału. Nieistotne, że ten schemat znamy już z dziesięciu innych powieści tego pokroju. Istotnym jest to, że wciąż zagłębiamy się w nie z wypiekami na twarzy i uśmiechem na ustach. Romans z szefem? Któż o nim nie marzy! Romans z superbohaterem? Wiadomo, nigdy się nie zdarzy. Książkę polecam dla oderwania się od szarej rzeczywistości, ale nie spodziewajcie się wiekopomnego arcydzieła światowej literatury.

Ocena: 2/6
Recenzja dla wydawnictwa Edipresse Polska!

Tytuł oryginalny: Misadventures with a Super Hero / Tłumaczenie: Agnieszka Myśliwy / Wydawca: Edipresse Polska / Gatunek: erotyk, romans / ISBN 978-83-8117-652-1 / Ilość stron: 296 / Format: 135x215mm

Rok wydania: 2019 (Polska) 2017 (Świat)

środa, 6 lutego 2019

Książka #494: Małe ogniska, aut. Celeste Ng

     „Małe ogniska” to dopiero druga powieść Celeste Ng, która swoim fanom dała się poznać jako kobieta dotykająca trudnego tematu podziałów rasowych. Znając dokładnie specyfikę społeczności osiedlonej na przedmieściach oraz postaw wobec różnych ras zamieszkujących Amerykę nie ma problemu z podjęciem próby naprawienia społeczeństwa i jego uprzedzeń. Czy udaje jej się osiągnąć cel poprzez najnowszą powieść? 

      Spokojne Shaker Heights na przedmieściach Cleveland w stanie Ohio wydaje się być rajem na Ziemi. To właśnie to miejsce obrała za swój nowy dom Mia Warren wraz ze swoją nastoletnią córką imieniem Pearl. Matka to zdecydowanie artystyczna dusza, która czyni magię za sprawą zwyczajnych fotografii. Natomiast córka, to genialna młoda kobieta, pragnąca jedynie swojego miejsca na Ziemi. Dostrzega to też właścicielka wynajmowanego przez nie mieszkania- Elena Richardson, i jako znana, szanowana mieszkanka osiedla od razu oferuje im swoją pomoc w dostosowaniu się. Jednakże okazuje się, że nowe lokatorki mogą przysporzyć sporo problemów, ciągnąc za sobą pewien sekret z przeszłości. 

     Jest to jedna z tych historii, które rozwijają się w zaskakującym kierunku. Początkowo dość banalna, zwyczajna opowieść o niezwyczajnych ludziach, która po pewnym czasie zaczyna sygnalizować swoje drugie oblicze. 

Powieść traktuje o nierówności społecznej na tle finansowym oraz rasowym, a za miejsce rozgrywania się dramatów obiera sobie jedno z najspokojniejszych przedmieść jakie można sobie wyobrazić. Jakich dramatów? W sumie takich, które kryją się pod każdym takim na pozór idealnym miejscem, gdzie rządzą tajemnice a jeden drugiemu życzy dobrze, dopóki nie zalezie mu za skórę. Takie miejsca cechują się swoistą klaustrofobią, gdzie mieszkańcy dziwnie patrzą na przybyszów z zewnątrz, ale z drugiej strony pokazują swoją gościnność i robią wszystko, aby pomóc się dostosować. Właśnie w takie miejsce trafia na pozór idealna Mia ze swoją genialną córką Pearl. Początkowo wydaje się to być jedynie opowieść o blaskach i cieniach życia na przedmieściu, prawach rządzących społecznością nie do końca biednych ludzi, w którą wkraczają niezbyt bogaci ludzie. Do tego oczywiście dramaty nastolatek, bo przecież oni też mają prawo do miłości i do swoich oczekiwań względem rodziców. Wszystko to zostaje zawoalowane pod niesamowitym artystycznym talentem Mii Warren, której fotograficzne, i nie tylko, cuda robią furorę w całym kraju. Oczywiście, pomimo tej całej otoczki czytelnik już zaczyna myśleć, że to przecież zbyt idealne, żeby było prawdziwe- musi się za tym wszystkim kryć jakiś sekret, który da nam wielkie “bum!“. 

I wtedy pojawia się wątek Bebe, całkowicie znikąd, a jednak zaburza wszystko- spokój mieszkańców, nadzieje na stabilizację, no i to co najważniejsze oczekiwania czytelnika względem opowieści. Ten wątek wprowadza nowy temat do rozważań, oparty o różnice rasowe, bo ciężko tu mówić o jakiś uprzedzeniach. Wątek, który sporo miesza, gdyż odkrywa karty pozostałych bohaterów tej historii. Wtedy rozpoczyna się prawdziwy dramat walki rodzica o dziecko, o słuszność racji, odwieczne pytanie czy rodzicem jest ten, który dał życie, czy ten który wychował. Na tle tego wszystkiego rodzi się inny wątek, który będzie zaskakujący, choć nie dla tych, którym znana jest twór o tytule “Opowieści podręcznej"

Jak się jednak okazuje, nawet po wielkim finale i teoretycznym zamknięciu historii może wydarzyć się może jeszcze coś. Coś co zaskoczy, coś co zafascynuje, innymi słowy wzbudzi dodatkowe emocje. Niczym scena po napisach końcowych w trakcie seansu filmowego. 

    Uwielbiam sytuacje, w których opinie z okładek powielają się z moimi własnymi. Oczywiście, “Małych ognisk” nie przeczytałam jednym wdechu, ale faktem jest, że nie mogłam się oderwać. Wydawało się, że będzie to lekka lektura z jakimś elementem zaskoczenia, który dla mnie samej zaskoczeniem nie będzie. I choć początkowo teorie spiskowe się sprawdzały tak w ostatecznym rozrachunku nawet i ja przejęłam się rozwojem sytuacji i jej finałem. Prawdopodobnie odbieram to tak samo, jak większość matek, bowiem koniec końców właśnie to było tematem tej historii- macierzyństwo. Pokazane z zupełnie różnych stron, z zupełnie różnymi problemami jakie mogą dotknąć matki, ale jednak powieść traktuje o matczynej miłości i poświęceniu, które zawsze poruszą i wielokrotnie zaskoczą.

Ocena: 5/6
Recenzja dla wydawnictwa Papierowy Księżyc!

Tytuł oryginalny: Little Fires Everywhere / Tłumaczenie: Anna Standowicz-Chojnacka / Wydawca: Papierowy Księżyc / Gatunek: obyczajowe / ISBN 978-83-65830-61-6 / Ilość stron: 423 / Format: 143x205mm
Rok wydania: 2017 (Polska) 2018 (Świat)

sobota, 19 stycznia 2019

Książka #493: Nienawiść, którą dajesz, aut. Angie Thomas

    Z nienawiścią spotykamy się każdego dnia. Coraz częściej nienawiść zwycięża ponad miłością. Są jednak na świecie ludzie, którzy próbują zmieniać ten stan rzeczy, a czy jest jakaś silniejsza forma przekazu niż współczesne media? Książka, która poruszyła Amerykę dociera w końcu do Polski. Opowiadająca o uprzedzeniach wobec czarnoskórej społeczności, napisana przez czarnoskórą Angie Thomas pokazuje reszcie świata drugą stronę medalu w „Nienawiść, którą dajesz”. Książka, która stała się bestsellerem zaintrygowała filmowy światek, a efekty tej fascynacji będziemy mogli oglądać na ekranach jeszcze w tym roku.

     Nastoletnia Starr mieszka w biednej dzielnicy, rządzonej przez gangi. Przed laty zetknęła się ze straszliwą tragedią, kiedy to na jej oczach zamordowano jej przyjaciółkę. Tamte wydarzenia mocno zakorzeniły się w jej psychice, dlatego gdy po wakacjach ma szansę odnowić przyjaźń z jednym z chłopaków, którego zna od dziecka całkowicie się temu poświęca. Nie mniej, kiedy po powrocie z imprezy zostaje on zastrzelony z ręki białego policjanta cały świat wywraca się do góry nogami, nie tylko jej, ale również całej społeczności.

     Zbrodnie z nienawiści zawsze są najbardziej bolesne. Bez względu na ich skalę zawsze odmieniają oblicze świata. Nienawiść wobec odmienności, wobec innej rasy zawsze była kluczową na przestrzeni dziejów. Bardzo wielu twórców sięgało już po wątek rasizmu, wiele propozycji było bardzo dosadnych, ale chyba pierwszy raz spotykam się z powieścią napisaną z drugiego punktu widzenia. W świecie rządzonym przez uprzedzenia, w napiętnowanych społecznościach w końcu ktoś zabiera głos, pokazując, że nie tylko liczy się sama zbrodnia, ale przede wszystkim ślad, który zostawia w sercach całej społeczności. „Nienawiść, którą dajesz” rozpoczyna się bardzo mocno, zbrodnią, która wstrząsa młodą Starr, ale też czytelnikami. Być świadkiem morderstwa, strach przed podzieleniem losu zamordowanego, a jedyny powód? To, że jest czarnoskóry, jest inny niż ja, więc na pewno coś kombinuje. Nie ważne, czy sięga po broń w samochodzie, nie ważne, czy zagląda tam z troski o przyjaciółkę, nie ważne, że chłopak nie ma nawet 20 lat- na pewno coś kombinuje, lepiej dmuchać na zimne i go zastrzelić (podobny motyw został wykorzystany również w filmie „Wdowy”). Sama nie wiem czego się po tej tragedii spodziewałam. Ciężko określić swoje oczekiwania po takim wydarzeniu, choć oczywistym jest, że fabuła będzie szła w kierunku bardziej dramatyczno-obyczajowym. Nie ma więc zaskoczenia, że właśnie w tę stronę się rozkręca, o ile o rozkręcaniu można w ogóle mówić. Autorka skupia się na osobistym dramacie Starr, która jest przestraszona, straumatyzowana, choć tak naprawdę nikt nie wie, że to ona jest świadkiem. Ta idealnie się z tym kryje, bo wie, że musi uważać na to co mówi i komu mówi, musi chronić siebie i swoich najbliższych. 
Z drugiej zaś strony „THUG” wprowadza naa w tę społeczność bardzo swobodnie, ukazując trudy z jakimi musi się mierzyć. Choć muszę przyznać, że porównanie przygód Harry'ego Pottera do wojny gangów jest przekomiczne, to sam problem takich dzielnic nie jest już tak zabawny. Faktem jest, że zagrożenia można spodziewać się za każdym rogiem, trzeba uważać z kim się przystaje, a także o prośby jakie się kieruje w jego stronę. Na szczęście ta problematyka jest jedynie tłem dla innych wydarzeń, bo uwaga czytelnika skupia się na dwóch kluczowych elementach po tym zabójstwie- występie w telewizji oraz rozprawie sądowej. Efekty tych wydarzeń są co najmniej zaskakujące i tylko pokazują jak bardzo stereotypowe jest myślenie wielu ludzi. Nawet silne oddziaływanie ze strony mediów niewiele tutaj zmienia – tym razem. W uniwersum powieści media działają na zasadzie uświadamiania i próbie pomocy w walce, w polskiej rzeczywistości nawijaliby o tragedii miesiąc, robili żałobę narodową i nakręcali temat w każdych możliwych blokach informacyjnych, no i oczywiście w sieci internetowej, z głównym nastawieniem na media społecznościowe, gdzie już o niczym innym by się nie czytało poza szczegółami odnośnie morderstwa, życia zamordowanego, itp. itd.

     Sama powieść nie zrobiła na mnie większego wrażenia, wręcz nie mogłam się przemóc, żeby kontynuować tę historię. Możliwym jest, że za lekturę zabrałam się w złym momencie mojego życia, bo do takich tematów również trzeba podejść z odpowiednim nastawieniem. Z pewnością, „Nienawiść, którą dajesz” jest idealną odpowiedzią na problemy współczesnego świata, który napędzany jest nienawiścią i w którym każdy może ją szerzyć bez większych konsekwencji. Doceniam starania autorki, doceniam jej punkt widzenia i to, że postanowiła podzielić się swoimi przemyśleniami zresztą świata i pokazać mu dramatyzm podobnych ras. Nie dziwię się, że trafia w serca współczesnego pokolenia i przeprogramowuje ludzi na miłość, ale jak dla mnie okazała się zbyt mało dynamiczna, żeby do siebie przekonać.

Ocena: 4/6
Recenzja dla wydawnictwa Papierowy Księżyc!

Tytuł oryginalny: The Hate U Give / Tłumaczenie: Donata Olejnik / Wydawca: Papierowy Księżyc / Gatunek: obyczajowe / ISBN 978-83-65830-28-9 / Ilość stron: 344 / Format: 143x205mm 

Rok wydania: 2017 (Polska) 2018 (Świat)

niedziela, 11 listopada 2018

Książka #492: Kraina opowieści. Zaklęcie życzeń, aut. Chris Colfer

     Wszyscy wychowaliśmy się na baśniach braci Grimm, co prawda w może mniej drastycznej formie, ale jednak. Wszyscy wiemy kim jest Czerwony Kapturek, Śpiąca Królewna, czy Królewna Śnieżka. A gdybyśmy mieli okazję naprawdę ich poznać? Co byśmy zrobili, gdybyśmy stali się jednym z bohaterów ich historii? Czy baśnie, to tak naprawdę bohaterowie i złoczyńcy, czy może racja leży gdzieś pośrodku? Na te wszystkie i wiele innych pytań odpowiedzi stara się znaleźć sam Chris Colfer w swojej debiutanckiej powieści „Kraina opowieści. Zaklęcie życzeń”. Tak, to ten sam młody człowiek, którego pokochały miliony nastolatek, i nie tylko, za rolę uroczego i rozśpiewanego Kurta Hummela w serialu „Glee”.

       Rodzinę Bailey'ów dotyka straszliwa tragedia, kiedy tracą ukochanego ojca i męża. Kiedy matka stara się wiązać koniec z końcem, bliźniaki- Alex i Conner, dzielnie starają się uczęszczać do szkoły i jak najbardziej wspierać mamę w zaistniałych okolicznościach. Kiedy ta znowu niespodziewanie musi stawić się w pracy, dzieci trafiają pod opiekę babci, która wróciła z dalekiej podróży i z podarkami. Alex i Connerowi trafia się egzemplarz Krainy opowieści, którą znają niemalże na wylot, kiedy to wraz z ojcem zagłębiali się w kolejne baśnie. Pewnego popołudnia niespodziewanie lądują w jej wnętrzu, gdzie zaczynają podążać śladami swoich ulubionych bohaterów.

     Każdy z nas zna baśnie, każdy chciałby poznać ich bohaterów. Zapewne niejedna zachwycała się kryształowymi pantofelkami Kopciuszka, a inna urokliwym Księciem z bajki. Pewnie znalazłoby się sporo osób chcących posiadać magiczną fasolę Jasia, ale już niekoniecznie chciałoby się spotkać oko w oko z czarownicą z piernikowej chatki. Baśnie mają bowiem swoje blaski i cienie, i tak jak to w realnym życiu często spotykamy bohaterów, jak i złoczyńców. Równowaga musi być. Bliźniaki Bailey mają tą nierealną możliwość spotkania swoje ulubione postaci z baśni, ale przede wszystkim poznania ich życia po „żyli długo i szczęśliwie”. Co, gdyby królestwo Śpiącej Królewny wciąż nie potrafiło się wybudzić? A gdyby tak Złotowłosa była poszukiwanym zbiegiem, Śnieżka spodziewała się dziecka, a Czerwony Kapturek był rozkapryszonym dziewuszyskiem? Czy nie byłoby zaskakującym, gdyby zła Królowa potrafiła kochać i miała całkiem realne i sensowne powody na zniszczenie Śnieżki? Nie jest to jednak bardziej zaskakujące niżeli Książę z bajki, który to przydomek niesie trzech innych książąt będących braćmi. Naprawdę genialnym pomysłem jest kontynuowanie wątków zaczętych w baśniach, przez lata nikt nie opowiedział nam „ciągu dalszego”. Jednakże to co zachwyca najbardziej to konstrukcja całej powieści, która przybiera postać niesamowitej podróży po fanty. Poszukiwanie i zbieranie najbardziej charakterystycznych elementów z konkretnych bajek? Dlaczego nie! Choć momentami dobija pewna schematyczność działań, naciąganie do granic możliwości konkretnych wydarzeń, to jednak da się przejść obok tego obojętnie, gdy stajemy przed nowymi odkryciami. Historia jest oczywiście bardzo przewidywalna, ale w sumie dostarcza sporo rozrywki. Co zaskakujące, jest bardzo wciągająca- na upartego można by przeczytać ją w ciągu jednego dnia pomimo prawie półtysięcznej liczby stron.

       Bardzo dobrze, że autor potraktował większość baśniowych postaci jako tło dla całej historii, w końcu to nie one były tutaj najważniejsze. Istotniejszym było zaserwowanie dzieciakom swoistej terapii po utracie ojca. Nie tylko na nowo mogły się z nim zjednoczyć poprzez opowieści, w które razem potrafili się zagłębiać, ale dodatkowo odkryli jego mądrości, dzięki czemu mogli poczuć się sobie bliżsi. Ta historia miała nauczyć ich bycia rodzinom, załatania wszystkich ran i choć momentami było to dla nich bolesne, to jednak ostatecznie przyniosło im ukojenie, którego potrzebowali. Alex i Conner to takie typowe nastolatki, będące swoimi całkowitymi przeciwieństwami, a jednocześnie idealnie się uzupełniający. On był tym niefrasobliwym, który chcąc chronić siostrę potrafił rzucić tomiszczem przez pół sali lekcyjnej w głowę nauczycielki, a ona była największym z możliwych kujonem w dziedzinie baśni. On symbol luzu, a ona wyrzutek społeczny. Chris Colfer po raz kolejny udowadnia, że jest ponad wszelkimi podziałami i potrafi do tej samej postawy przekonać ludzi.

     Wydawnictwo Młodzieżówka to debiutujący na polskim rynku wydawniczym. W dodatku robi to z ogromnym przytupem za sprawą świetnej powieści dla młodzieży prosto zza oceanu. Lektura „Kraina opowieści. Zaklęcie życzeń” to było dla mnie niesamowite przeżycie. Znowu poczułam się jak za czasów „Harry'ego Pottera”, gdy to mogłabym przeczytać jedną książkę ciągiem. Ciężko jest się bowiem oderwać od przygód Alex i Connera, bo szczerze się przyznam, że za dziecka niejednokrotnie pragnęłam być bohaterką takiej baśniowej opowieści. Świetnie się to czyta, naprawdę wciąga. Historia niespotykana, bo w końcu ktoś odważył się opowiedzieć ciąg dalszych baśniowych losów ulubionych postaci. Niejednokrotnie rozśmieszająca, wywołująca wzruszenie, ale również i strach. Pomaga zrozumieć, że nie wszystko jest czarno-białe, że zawsze istnieje też druga strona medalu. Jest to przede wszystkim powieść rodzinna, pokazująca jak wielką wartością jest miłość. Każdy powinien po nią sięgnąć, bez względu na wiek, przede wszystkim jeżeli jest sympatykiem baśniowego świata.

Ocena: 6/6
Recenzja dla wydawnictwa Młodzieżówka!

Tytuł oryginalny: The Land of Stories. The Whishing Spell / Tłumaczenie: Agnieszka Hałas / Ilustracje: Brandon Dorman / Wydawca: Młodzieżówka / Gatunek: przygodowe / ISBN 978-83-65830-41-8 / Ilość stron: 452 / Format: 140x200

Rok wydania: 2018 (Polska), 2012 (Świat)