NOWOŚCI
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dziecięce. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dziecięce. Pokaż wszystkie posty

środa, 4 września 2019

Książka #507: Żółwik z oceanu. Tuli Tuli opowiada, kto gdzie mieszka, aut. Zofia Stanecka

     W dobie XXI wieku, gdzie coraz mniej ludzi sięga po książki, coraz rzadziej sięgają po nie także dzieci. Wydaje się, że kluczowym elementem dla przykucia uwagi małego czytelnika jest po prostu stworzenie uroczej postaci. Mając taki twór możemy dziecku przekazać praktycznie wszystko. Dlaczego więc nie połączyć przyjemnego z pożytecznym? Zofia Stanecka szlifuje przepis na sukces w literaturze dziecięcej, wprowadzając do świata najmłodszych Tuli Tuliego, który przemierza świat i opowiada o znaleziskach. „Żółwik z oceanu” to pierwszy bohater urokliwej serii edukacyjnej dla maluchów.

     Tuli Tuli jest małym, przyjacielskim duszkiem, wędrującym po całym świecie dbając o niego każdego dnia. Podczas jednej ze swoich wypraw zagląda do oceanu, gdzie śledzi poczynania małego żółwika pikina. Mały duszek towarzyszy mu od chwili poczęcia, aż po wyprawy po niezbadanym dotychczas oceanie. Tam żółwik spotyka wielu przyjaciół, ale też i wrogów. Musi walczyć o przetrwanie, ale też znaleźć czas na zabawę i naukę.

     Książeczki dla dzieci typu „Żółwik z oceanu” to prawdziwe złoto wśród literatury tej kategorii. Za jej sprawą można przekazać najmłodszym ogromną wiedzę, ale też i naukę. Zaskakującym jest to, w jakim kierunku to biegnie, ale tak naprawdę umysły trzeba naprawiać już od najmłodszych lat. 

Tym, co rzuca się w oko od samego początku jest nietuzinkowa forma tej opowieści. Śmiało można stwierdzić, że jest to książka przyrodnicza dla dzieci. Owszem, pojawia się w niej duszek opiekuńczy, ale tak naprawdę zdradza wiele sekretów z oceanicznych głębin. Poznamy w jaki sposób z małego jajeczka powstaje uroczy żółwik. Tuli Tuli opowie nam również o różnych gatunkach innych oceanicznych istot. Jakoś wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, że jest tak wiele gatunków żółwi. Zdradzi co zagraża pikinom, a także...co zagraża całemu morskiemu ekosystemowi. To naprawdę bardzo dobry pomysł uzmysłowić dziecku, że to właśnie ludzie są największym zagrożeniem dla życia morskiego, ale i nie tylko. Z jednej strony całkowicie rozbrajające jest pojawienie się na karcie książki różnego rodzaju śmieci zanieczyszczających oceany, a z drugiej świetnym jest wpajanie takich podstaw i właściwych postaw wśród dzieci. Za to wielkie brawa! Ponadto każde zdanie napisane jest w sposób bardzo prosty, aby z jeszcze większą łatwością mogło trafić do najmłodszych.

     Kolejną zaletą jest z pewnością warstwa wizualna tej publikacji. Plusem jest to, że całość stanowi zlepek tekturowych stronic. Uwielbiam to w książeczkach dla dzieci. W szczególności, gdy mają zaokrąglone kanty więc oczywistym jest, że maluchy nie zrobią sobie krzywdy. Niebywałe jest natomiast to, jak bardzo jest ona kolorowa. W zasadzie to nie powinno być to dla nas zaskoczeniem, bo podobnoż ocean słynie ze swojej różnorodnej kolorystyki. Nieoczekiwanym jest natomiast to, że nie przybiera to karykaturalnego wyrazu. Nie ma mowy o przesadzie. Prawdopodobnie spowodowane jest to tym, że nie cała książka jest taka pstrokata, a zaledwie te stronice, które faktycznie sięgają dna oceanu. Magdalena Kozieł-Nowak zadbała o szczegóły. Potrafi uchwycić cechy charakterystyczne różnych żółwi, aby pokazać ich całkowitą odmienność od siebie. Dodatkowo nie boi się skupić uwagi na straszydle, czy wyrysować odpadków sztucznych niszczących wody oceanów. Sam żółwik pikin jest naprawdę przeuroczy, jak wszystkie małe żółwiki, które nie wiedzą jeszcze na czym ten morski świat stoi. Bardzo przyjemnie patrzy się na te opływowe kształty.

     Na tym etapie pozostaje już tylko wyczekiwać z utęsknieniem kolejnych książeczek z serii „Tuli Tuli opowiada, kto gdzie mieszka”. Jeżeli przyszłe publikacje będą tak bardzo udane jak ta, będą tak sprytnie łączyć ze sobą naukę, urok i zabawę, to myślę, że będzie to jedna z najciekawszych serii dziecięcych jaka mogła przydarzyć nam się na rynku wydawniczym. Barwna, moralizatorska, ale nie w ten nachalny sposób, a do tego skrywająca mądrość w bardzo prostych historyjkach. Polecić mogę z czystym sumieniem, zarówno dla dzieci, jak i rodziców.

Ocena: 6/6
Recenzja dla wydawnictwa Nasza Księgarnia!

Tytuł oryginalny: Żółwik z oceanu. Tuli Tuli opowiada, kto gdzie mieszka / Ilustracje: Magdalena Kozieł-Nowak / Wydawca: Nasza Księgarnia / Gatunek: dziecięce / ISBN 978-83-10-13483-7 / Ilość stron: 40 / Format: 205x250mm

Rok wydania: 2019 (Polska)

wtorek, 3 września 2019

Książka #506: Biblioteczka Montessori. Astronomia, aut. Eve Herrmann


     Metoda Montessori staje się coraz popularniejsza wśród rodziców i dorosłych. Nastawiona głównie na rozbudzanie młodych umysłów i angażowanie ich do edukacji łączy zabawę z nauką. Dzięki Wydawnictwu Egmont do naszych rodzimych księgarń trafiły kolejne twory, które pomogą naszym pociechom. Biblioteczka Montessori to seria składająca się aktualnie z 9 zaskakujących i bardzo różnorodnych zestawów wykorzystujących różne sposoby na przekazanie wiedzy dzieciom. W nasze ręce trafiło jedno z takich wydań, które skupiło się na astronomii.

     Każdy z zestawów z Biblioteczki Montessori jest wyjątkowy. A nasza astronomia w sposób szczególny. Składa się z wielu kart z najrozmaitszymi ciałami niebieskimi, opisami do dopasowania oraz samymi nazwami. Jednak to jedyna niespodzianka, bowiem w zestawie odnajdujemy wspaniale wykonaną mapę nieba oraz książeczkę będącą przewodnikiem po gwiazdozbiorach. Innymi słowy pełny pakiet, aby w podstawowym stopniu zapoznać się z wyglądem nieboskłonu. 


     Małemu dziecku, czyli niespełna 4 letniemu największą frajdę sprawia zawsze to, co się rusza. Mapa nieba od razu przykuła uwagę Mikusia, ale z racji jego wysoce rozwiniętych zdolności destrukcyjnych wolałam delikatnie wyciągnąć mu ją spomiędzy palców i osobiście pokazać na czym rzecz polega. Jego uwaga szybko zmieniła kierunek i ukochała sobie stosiki kart, na których kształtowały się cudowne, piękne i niekiedy... prawie identyczne ciała niebieskie. I tutaj możliwości zabawy i jednocześnie nauki okazały się być niezmierzone i niezamierzone. Początkowo praca polegała na pokazywaniu młodemu kart i prezentowaniu kolejnych ciał niebieskich. Ciężko wymagać od niego wypowiedzenia słowa „planetoida”, gdy mnie samej język się plącze, a on ledwo ogarnia słowo „dziękuję”. Na cuda nie liczyłam. Nie mniej, dopasowanie do siebie rysunków, niekiedy bardzo do siebie podobnych, opanował do perfekcji. Mówiąc dopasować do siebie myślę o dołożeniu karty bez podpisu, do dokładnie takiej samej karty z podpisem. Dopasowywanie elementów do konkretnych nazw a nawet opisów...jak dla mnie to już wyższy lewej. Sama mam z tym problem, a lubuję się w astronomii. Do tego wszystkiego dołączona jest również książeczka z gwiazdozbiorami. Myślę, że ze względu na ich liczbę nie przełożono ich na twarde karty, ale przewodnik zdecydowanie to wynagradza opisując w najważniejszych słowach konkretny gwiazdozbiór i opatrując go rysunkiem. Nie jest to może fascynująca lektura, ale nie jest zbyt skomplikowana w doborze słów. Jak na podstawy sprawdza się świetnie.

     Zestawowi nie można zarzucić, że jest źle wykonany. Wręcz przeciwnie, wygląda rewelacyjnie. Do każdego elementu dołożono wielkich starań. Uwielbiam mapę nieba i liczę, że Miki też się zakocha. Świetne są te karty, a w tym wszystkim najlepsze są ilustracje Roberty Rocchi. Jej rysunki znakomicie dodają życia tym martwym rysunkom. Jest czym się pozachwycać za uchwycenie najważniejszych szczegółów, najmniejszych nawet detali. Pięknie, od razu przykuwa wzrok.


     „Biblioteczka Montessori. Astronomia” jest propozycją, która z pewnością zaintryguje niejedno dziecko. Przy tym zestawie można naprawdę dobrze się bawić, można odnaleźć swoje hobby, a nawet przeznaczenie. Astronomia to dość ciężka dziedzina (w końcu, ściśle powiązana z fizyką...) natomiast frajdą jest odkrywanie kolejnych elementów kosmicznej układanki i to w tak zaskakujący i różnorodny sposób. Przepięknie wykonana, przyciągająca wzrok i pomagająca się skoncentrować. Zdecydowanie ogarnięcie metody wiążącej rysunki z tekstem do nauki, sprawdza się o wiele lepiej. W końcu nawet dorośli w podobny sposób ćwiczą umysł do zapamiętywania. Zdecydowanie polecam każdemu i to nie tylko astronomię, ale również inne tematy z Biblioteczki.

Ocena: 6/6
Recenzja dla wydawnictwa Egmont!

Tytuł oryginalny: Il mio cofanetto Montessori di astronomia / Ilustracje: Roberta Rocchi / Wydawca: Egmont / Gatunek: dziecięce, edukacyjne / ISBN 978-83-281-3691-5 / Ilość stron: 60 / Format: 214x184mm

Rok wydania: 2019 (Polska)

środa, 7 sierpnia 2019

Książka #505: O maluchu w brzuchu, czyli skąd się biorą dzieci, aut. Marta Maruszczak


Każdy rodzic chce pokazać swojemu dziecku cały świat i pomóc zgłębić każdy jego sekret. Młody potomek, który rozbudza swoją ciekawość kolejnymi pytaniami, w końcu skieruje się w stronę wprawiającą rodziców w dyskomfort i zakłopotanie. Jednym z najcięższych pytań jest: „skąd się biorą dzieci?”. Większość rodziców snuje legendy opowiadane z dziada pradziada krążące wokół bocianów, kapusty, itp. Niewielu odważy się podjąć prawdziwą opowieść. Dla tych właśnie powstała najnowsza książka Marty Maruszczak- biologa, antropologa i medyka w jednym, o tytule „O maluchu w brzuchu, czyli skąd się biorą dzieci”.

Najmłodsza w całej rodzinie, dziewczynka imieniem Mela to bardzo dociekliwa istotka. Jej aktualnie największym pragnieniem jest poznać największą tajemnicę skrywaną przez rodzinę, chce wiedzieć skąd się biorą dzieci. Na jej liczne pytania odpowiada praktycznie cała rodzina- od dziadków po starszego brata. W końcu dowiaduje się czym jest miłość, jak dochodzi do poczęcia i czy dziecku jest dobrze w mamusinym brzuszku.

Książka adresowana jest głównie do najmłodszych czytelników, ale autorka zaleca, aby najpierw sami rodzice zapoznali się z jej treścią (chyba w celu filtrowania właściwych treści), a dopiero w dalszej kolejności zapoznawali z nią swoje pociechy pozwalając im samym odkrywać kolejne strony i zadawać pytania. W końcu do tego właśnie powinna służyć ta książka. Tu jednak napotyka się pewne problemy związane głównie z określeniem grupy docelowej. Całość skierowana jest bowiem do tych najmłodszych z dzieci, czyli w przedziale wiekowym od 0 do 6 lat. Ciężko jest nawiązywać dialog z tymi z najniższej granicy, w szczególności, że nie do końca mogą rozumieć świat. Mój trzy i pół letni synek wykazał praktycznie zerowe zainteresowanie treścią, skupiając się na aspekcie wizualnym książki. Co za tym idzie, wszelkie próby podejmowania dyskusji kończą się na suchym przedstawieniu faktów.

Innym problemem książki jest jej forma oraz język w niej użyty. Wszystko wydaje się być zrozumiałe, w końcu pisze to sama specjalistka w zakresie rozmnażania, itp. Jednakże to, co jest ewidentną zaletą jest też wadą, gdyż posługuje się językiem i sformułowaniami stricte medycznymi, które nie do końca staną się zrozumiałe dla młodych czytelników. Oczywiście, inaczej jeszcze wyglądałoby to w sytuacji lepszego zobrazowania, a nie: „Jajeczko jest mniejsze niż ziarenko piasku. Plemnik jest jeszcze mniejszy, istna drobinka”. Nie ma do tego żadnych rysunków pomocniczych, itp. Używając słów dla dorosłych tłumacząc coś dzieciom, trzeba byłoby postarać się o pomoc w wizualizacji, bo jednak powyższy opis mówi tyle, co nic. Natomiast fajne i co najważniejsze ciekawe, jest to, że dotyka się bardzo wielu sfer związanych z przyjściem dziecka na świat. Nie tylko dotyczącymi samego poczęcia, ale również typowo naukowych analiz, jak to jak dziecko się odżywia w macicy, itp. Szkoda jedynie, że prezentacja nie ma innej formy, bo takie fakty niby będące częścią opowieści dla małej Meli, nie do końca przekonuje. Fajnie, gdyby czytający rodzic mógł odnosić to, do osobistej dyskusji z własnym dzieckiem. Nie mniej, patrząc na to z drugiej strony- gdy w końcu nasza pociecha będzie czytać i będzie chciała poczytać tę książkę, to forma opowieści może lepiej do niej trafić.

Ilustracje to coś, za co uwielbiam brać do ręki książeczki dziecięce. Lubię poznawać kolejnych artystów, gdyż każdy ma inny charakter i inny styl. Niekoniecznie każdy z nich odpowiada mojemu gustowi, ale Monika Filipina zdecydowanie jest wśród tych charakteryzujących się ciekawą kreską. Dzięki tej artystce książka jest bardzo pozytywna w odbiorze. Oczywiście, nie wszystko zapewne mogła wyrysować, ale i tak zrobiła dobrą robotę. Ilustracje nie są toporne, mają pewną opływowość, subtelność i wyrazistość przeplataną z mgłą. W zależności od potrzeby albo skupia się na większej szczegółowości, albo chowa się za większymi przestrzeniami. Nie mniej, robi wrażenie.

Wierzę, że „O maluchu w brzuchu, czyli skąd się biorą dzieci” jest książką bardzo przydatną. Z pewnością nie jest to propozycja, która Was zgorszy, która zgorszy Wasze dzieci. Czasami trzeba będzie własnymi słowami złożyć o wiele szersze wyjaśnienia w kwestii danego zagadnienia, ale być może akurat nasze dzieci nie będą tak dociekliwe i zaspokoi je wiedza zaczerpnięta z książki. Ilustracje na pewno jest zainspirują, z pewnością zmuszą do działania również inne części mózgu małego dziecka. Nie jest to książka idealna, niestety, ale gdy potraktować ją dosłownie jako opowieść dla najmłodszych może połączyć przyjemne z pożytecznym. W innym przypadku, trzeba pamiętać, że się ją ma, gdy pociecha zacznie zadawać niewygodne pytania.

Ocena: 4/6
Recenzja dla wydawnictwa Nasza Księgarnia!

Tytuł oryginalny: O maluchu w brzuchu, czyli skąd się biorą dzieci / Ilustracje: Monika Filipina / Wydawca: Nasza Księgarnia / Gatunek: dziecięce / ISBN 978-83-10-13429-5 / Ilość stron: 40 / Format: 205x250mm

Rok wydania: 2019 (Polska)

niedziela, 14 lipca 2019

Książka #503: Dusia i Psinek-Świnek. Nikt się nie boi, aut. Justyna Bednarek

 „Dusia i Psinek-Świnek” to popularna na polskim rynku wydawniczym seria książek dla najmłodszych, o małej dziewczynce i jej najlepszym przyjacielu. Za tym sukcesem stoi duet pisarsko-ilustratorski, czyli Justyna Bednarek oraz Marta Kurczewska. „Nikt się nie boi” to kolejna odsłona zwariowanych przygód, a dla mnie pierwsze zderzenie z tym duetem. 
 
     Dusia to mały przedszkolaczek, której zawsze towarzyszy jej ulubiona przytulanka Psinek-Świnek. Razem się bawią i razem słuchają bajek opowiadanych im przez rodziców dziewczynki. Jednakże pewnego wieczoru Dusia pragnie zgoła odmiennych wrażeń przed snem- strasznej historii. Od tej opowieści o Zielonym Potworze pod łóżkiem dziewczynki zaczyna się cała seria pełnych strachu wydarzeń.

     Najgorszym w czytaniu książki należącej do jakiejś serii jest nieznajomość genezy, kontekstu i bohaterów. Wówczas wszystko wydaje się nie mieć sensu, a czytający może cierpieć na lekkie zirytowanie, gdy nagle fabuła kieruje się na zupełnie inną postać, która nijak ma się do wstępu książki. Tak jest również i w tym przypadku. W pewnym momencie cała uwaga czytelnika zostaje przerzucona z Dusi na jej przedszkolną koleżankę Monikę. Wszystko to z powodu strachu, który ją dopada, czy to na widok bąbla na czole wychowawczyni, czy wypranych czarnych spodni powiewających na wietrze. Jednakże niezrozumiały jest dla mnie brak formuły przyczyna-skutek. Czyżby wydarzenia z czerwonego czajniczka coś odmieniły? Jaki to miało wpływ na Monikę? A przede wszystkim... dlaczego w ogóle miałyby mieć? Wiele pytań, bardzo mało odpowiedzi. Tylko po to, abyśmy na następnej karcie znowu wylądowali w mieszkaniu Dusi. Gdzie tu sens i logika?
Bardzo ciekawe wydaje się wprowadzenie do świata zabawek, pewnej przechowalni, w której przebywają najlepsi przyjaciele dzieci, gdy te leżakują w przedszkolu. Dlaczego akurat wśród Psinki-Świnka i jego starych druhów pojawia się Zielony Potwór z potwornej historii? Zamysł jest oczywiście jeden- kwestia oswojenia z koszmarami i strachami, i pokazanie, że czasami to one boją się nas bardziej niż my ich. Oczywiście, konkluzja jest taka, że tak naprawdę nie ma się czego bać. Aczkolwiek, jeżeli jakiemukolwiek dziecku uda się dotrzeć do takich wniosków po tej książce to wielkie brawa! Mnie by to nie przekonało, a mojego synka nawet nie zaciekawiło.

     Kiedy logiczne książeczka odrobinę kuleje, tak wizualnie robi bardzo pozytywne wrażenie. Bardzo żywe ilustracje, kolorowe, a postacie o miękkich rysach- z pewnością przykuwające oko. Dla kontrastu- jako, że to historia o strachu, musi być również mrocznie, ponuro i odrobinie kanciasto dla podkreślenia atmosfery grozy. Ilustratorka bardzo dobrze operuje zarówno światłem, jak i cieniem, a jej prace wydają się żyć własnym życiem. Może się to spodobać, w szczególności, że Marta Kurczewska okazuje się być bardzo kreatywną artystką wymyślając wiele różnych postaci- także ze świata zabawek, no i oczywiście stylizacji bohaterów. Oczywiście, dla mnie hitem będzie Psinek-Świnek i jego alterego „superprosiak”. Tworzy się nowe pokolenie superbohaterów, super-Dusiów i superprosiaków.

     Odrobinę żałuję, że przygodę Mikusia z Dusią i Psinkiem-Świnką nie zaczęłam wcześniej. Wiele nas ominęło, przede wszystkim nadzieja na zrozumienie tego, co autorka miała na myśli. Takie książeczki, jak „Nikt się nie boi” oczywiście są potrzebne, ale zupełnie inaczej można przekazać tę samą naukę i to w bardziej logiczny sposób. Tutaj brakuje odrobinę pomysłu, a odrobinę konsekwencji. Zachwycona jestem z pewnością ilustracjami. Niektóre z nich aż się prosi przerobić na plakaty motywacyjne. Psinek-Świnek to najsłodszy pluszak na świecie. Chyba każdy chciałby mieć podobnego i to w dodatku żywego. Może być inspiracją do zrobienia niespodzianki dla własnej pociechy. Książeczka mogłaby być ciekawsza, fajniejsza, bardziej kreatywna. Widywałam lepsze, ale gorsze również.

Ocena: 3/6
Recenzja dla wydawnictwa Nasza Księgarnia!

Tytuł oryginalny: Nikt się nie boi / Ilustracje: Marta Kurczewska / Wydawca: Nasza Księgarnia / Gatunek: dziecięce / ISBN 978-83-10-13428-8 / Ilość stron: 32 / Format: 220x220mm

Rok wydania: 2019

niedziela, 16 czerwca 2019

Książka #500 #501: Co robi Pucio, Pucio. Zabawy gestem i dźwiękiem, aut. Marta Galewska-Kustra



     Trzy i pół roku dały mi czas na to, bym uzmysłowiła sobie, że słaby ze mnie logopeda. Na nic się zdało mówienie do dziecka, czytanie do poduszki, czytanie kiedy mały biegał. Wszyscy w koło powtarzali: „Czytaj mu, bo nawet jak Ci się wydaje, że nie słucha, to słucha”. Efekt tego taki, że młody w sierpniu kończy 3,5 roku, a jedyne co potrafi wydobyć z mowy to naśladowanie niektórych dźwięków, no i oczywiście monosylabizmy. Uwielbiam... Pucio z każdym dniem przykuwa coraz większą uwagę mojego dziecka, sam sięga po książeczki i sam dopraszał się o układanie puzzli. I bardzo dobrze, bowiem to właśnie ta postać literacka stworzona została przez Martę Galewską-Kustrę oraz Joannę Kłos, aby pobudzić mowę u dzieci. Urocza postać miała zmobilizować malców do mówienia, a autorka z ilustratorką wymyślały coraz to nowsze pomysły, żeby to uczynić.

     Po serii książek i puzzli przyszedł czas na małe książeczki o tytułach „Co robi Pucio?” oraz „Pucio. Zabawy gestem i dźwiękiem”. Obie propozycje dla najmłodszych zmieszczono w bardzo poręcznych wydaniach, dzięki czemu można je zapakować do matczynej torebki, czy też plecaczka malucha. Można zabrać je wszędzie i miło spędzić czas lub zabić go wykorzystując na naukę mowy. Nie są to bowiem książeczki przygodowe. Przedstawiają zwroty znane nam z codziennego życia w uzbrojeniu rysunków idealnie je odzwierciedlających.

     Pierwsza mini-książeczka, to „Co robi Pucio?”. Nie trudno się domyślić, że ma ona nie tylko wspomagać mowę, ale również i logiczne myślenie. Na jednej karcie mamy bowiem rysunek przedmiotu codziennego użytku, a na drugim czynność, którą Pucio wykonuje dzięki tej rzeczy. Oczywiście, kreatywność dzieci nie zna granic wobec czego mój brzdąc bawi się w odnajdywanie przedmiotów na rysunku i ekscytowanie się wniebogłosy, że odnalazł coś co było zasadniczo nie do odnalezienia. Zuch chłopak!
Natomiast kolejna propozycja dla najmłodszych, „Pucio. Zabawy gestem i dźwiękiem”, ma już zgoła odmienny charakter. Tak naprawdę, to właśnie ten tytuł powinien znaleźć się u dziecka od najmłodszych lat, bowiem zawiera w sobie to, co każdy zna od lat, a mój Mikuś łapie to w trymiga. Z jednej strony jest to znowuż szereg sytuacji, z którymi dziecko nie powinno mieć problemu. Z drugiej zaś spora ilość sylabizmów i naśladownictwa dźwięków. Małe brzdące zdecydowanie szybko łapią takie formy wyrażania myśli, a mój to już w szczególności, więc jak już sobie zaszczepią to w głowie, to ciężko będzie się tego pozbyć.

     Książki od Marty Galewskiej-Kustra wzbudzają wiele entuzjazmu nie tylko z powodu tego, co przekazują małym czytelnikom i ich rodzicom, ale przede wszystkim w jaki sposób to robią. Joanna Kłos stworzyła niebanalną postać małego chłopca, o bardzo prostej konstrukcji, ale bardzo dużym sercu. Rysunki zachwycają przede wszystkim minimalizmem i kolorystyką. Nie potrzeba większej ilości udziwnień i rozpraszaczy. To, co widzimy absolutnie spełnia swoją rolę, zachęcając coraz większą ilość czytelników do sięgnięcia po logopedyczne spotkania z Puciem. 

     Opiniowanie skuteczności książki jest raczej niemożliwe za sprawą jednego posiedzenia. Pewnym jest natomiast to, że skupia na sobie uwagę najmłodszego z czytelników i frapuje na tyle, że jest w stanie wejść z książeczką w interakcję. Czy jednak wpływa na poprawę mowy lub chociaż stanie się magicznym guzikiem, po wciśnięciu którego maluszek zacznie mówić? Cóż, u nas się to nie sprawdziło, ale może u innych... Na pewno wiele ulatnia więc zasadniczo można wydać te niewielkie pieniądze, aby przede wszystkim sprawić radość swojemu dziecku spotkaniami z ulubionym bohaterem ich literackiego świata. Świetne jest to, że obie książeczki dostosowane są do różnych potrzeb dzieci- takich, które dopiero zaczynają przygodę z mówieniem oraz takich, które chcą ją rozwinąć we właściwym kierunku. Jak dla mnie, super!

Ocena: 5/6
Recenzja dla wydawnictwa Nasza Księgarnia!

Tytuł oryginalny: Co robi Pucio, Pucio. Zabawy gestem i dźwiękiem / Ilustracje: Joanna Kłos / Wydawca: Nasza Księgarnia / Gatunek: dziecięce / ISBN 978-83-10-13469-1, 978-83-10-13468-4 / Ilość stron: 28 / Format: 135x135mm

Rok wydania: 2019 

środa, 20 marca 2019

Rzuć dziecko na głęboką wodę, czyli o poprawności korzystania z puzzli z Puciem

     Jako matka terrorystka robię zazwyczaj wszystko na opak. Działam zanim przeczytam instrukcję obsługi, działam zanim w ogóle zdążę pomyśleć- z tego właśnie wychodzi jaką męczącą matką jestem. Mój Mikołaj nie ma ze mną lekko, a pojawienie się na rynku puzzli od Naszej Księgarni z Puciem wcale nie ułatwiło mu życia. Gdy tylko zobaczyłam ten produkt od razu wiedziałam- „Muszę to mieć!” (czyt. „Miki musi to mieć!”), w końcu mały jest sympatykiem tej książki, pomimo tego, że nadal ma opory przed układaniem słów polskich, a nie bobasowych.

    Układanki z serii „Pucio. Puzzle” to odwzorowane sceny z ulubionych logopedycznych książeczek dla dzieci, w których głównym bohaterem jest uroczy chłopiec w wieku przedszkolnym – Pucio. W nasze ręce wpadły dwa zestawy, a mianowicie „Co tu pasuje?”, „Czego brakuje?”. Te egzemplarze zdecydowanie najbardziej przykuły moją uwagę, gdyż pomimo swojej formy pełnią również formę edukacyjną, a to zdecydowanie przydaje się najmłodszym.
Pucio. Puzzle "Czego brakuje?", wyd. Nasza Księgarnia, 2019

     I już na etapie zabaw z puzzlami okazało się, że czasami warto przeczytać instrukcję obsługi, aby wiedzieć jak z dzieckiem bawić się danym przedmiotem. Ja tego oczywiście nie zrobiłam, a więc okazało się, że bezdusznie rzuciłam własne dziecko na głęboką wodę. Zaleca się dawanie dziecku wyboru pomiędzy dwoma elementami pasującymi do przedstawionej sytuacji i stopniowe ich zwiększanie. Ja oczywiście poszłam w innym kierunku, który miał wspólny mianownik dla obu układanek. Początkowo dzieliłam puzzle na dwie kupki – pierwszą była ta przedstawiająca sytuacje, a drugą elementy do dopasowania. Zadanie było oczywiste- „Dopasuj jedno do drugiego”. Czasem się udawało, czasem nie.

     Przypadek „Czego brakuje” bardzo nam się rozwinął podczas zabawy. Od samego początku punktem wyjścia była scenka z kolejką. Mikołaj jako miłośnik „fufu” zawsze od tego zestawu musi zaczynać. Zabawa ta ewoluowała nam w zaskakującym kierunku, kiedy to Mikołaj wykorzystywał samochodzik i zdobywając kolejne punkty przesuwał go na kolejno połączone duety puzzli. Okazało się to być sporą motywacją dla malucha, aby kontynuować układanie a nie porzucić go na rzecz zderzania samochodzików.

     Zupełnie inna sytuacja ma miejsce przy „Co tu pasuje?”. Okrągłe puzzle ze scenkami, do których trzeba dopasować elementy znajdujące się na obrazku. Tutaj pojawił się spory problem, ale o tym za chwilę. Ta gra dodatkowo pobudza zmysł obserwacji i spostrzegawczości. Dziecko szybko odnajduje na rysunkach elementy i próbuje je dopasować. I na tym etapie pojawia się problem- nie wiem czy to kwestia wykonania, czy nieudolności pracy na linii matka-syn, ale niektóre elementy były niedopasowywalne. I z jednej strony okej, można byłoby to tak rozwiązać, ale raczej nie przy tej formule, gdzie głównym zamysłem jest odnajdywanie właściwych elementów niż faktyczne dopasowanie ich do koła. Tym sposobem dziecko szybko traci cierpliwość, puzzle latają po całym pokoju, a co za tym idzie – koniec z układaniem.
Pucio. Puzzle "Co tu pasuje?", wyd. Nasza Księgarnia, 2019

     Pomijając wszelkie przytoczone za i przeciw konkluzja jest jedna. Tego typu układanki zawsze będą polecane dla dzieci, gdyż idealnie stymulują ich rozwój. Pamiętajcie jednak, żeby zapoznać się najpierw z instrukcją obsługi i zacznijcie od prostszych sposobów na edukację poprzez zabawę. Może zdarzyć się tak, że Wasze dziecko jest geniuszem i ogarnie temat w 5 sekund, ale lepiej uzbroić się w cierpliwość, gdy poskładane puzzle staną się wybiegiem dla lalek Barbie, czy torem wyścigowym dla samochodów. Ja jeszcze nie opanowałam głębokiego oddechu w takich sytuacjach, ale układanki „Co tu pasuje” i „Czego brakuje” mamy z Mikołajem rozpracowane prawie do perfekcji i to w bardzo wielu wariantach trudności. Gorąco Wam polecamy! 


Pucio. Puzzle "Czego brakuje?" oraz "Co tu pasuje?", wyd. Nasza Księgarnia, dla dzieci 2+, z wykorzystaniem postaci z książek Marty Galewskiej-Kustry oraz rysunków Joanny Kłos

piątek, 15 lutego 2019

1256. Mała Stopa, reż. Karey Kirkpatrick

     Zima w pełni wobec czego zimowe klimaty w kinematografii są jak najbardziej trafione. W szczególności, gdy dotyczą animacji, bo śnieżne opowieści dostarczać mogą wiele frajdy zarówno małym, jak i dużym widzom. „Mała Stopa” stworzona przez Kareya Kirkpatricka zdecydowanie do takich należy, bo przecież porusza temat fascynujący ludzkość od dziesiątków lat- opowieści o Yeti, przedstawiona z całkiem innej perspektywy, a do tego świetnie wyglądająca wzbudza sympatię i ciekawość.
Źródło: Galapagos Films

     Migo (Stefan Pawłowski) jest synem tego, który każdego poranka musi wybudzić Słońce ze snu uderzając głową w wielki gong. Każdy wśród ich małej, górskiej społeczności ma w swoim życiu jakiś cel, aby przysłużyć się dobru ogółu. Jedyne czego się obawiają, to nie tylko proroctwa z tajemniczych kamieni zawieszonych na szyi wielkiego wodza, ale również i „Małej Stopy”. Dlatego też, gdy podczas swoich starań odnalezienia miejsca w życiu Migo trafia do świata małych stóp, zarówno jego życie, jak i żywot Percy'ego (Sebastian Stankiewicz) ulegnie diametralnej zmianie.

     Podobają mi się współczesne animacje i ich złożoność. To już nie są jedynie bajki dla dzieci, z lekkim morałem przyswajalnym przez każdego, to naprawdę mądre kino, które zadowoli także dorosłego widza. „Mała Stopa” to historia opowiedziana z całkiem innej perspektyw. Do tej pory to ludzie fascynowali się pogłoskami o istnieniu Yeti, wzajemnie się nakręcając i tworząc coś na skraju lokalnej legendy, a wręcz budząc strach. A gdyby tak sytuacja się odwróciła, gdyby to ludzie byli tym tajemniczym gatunkiem żyjącym gdzieś pod wielką chmurką i o którym szepcze się, że istnieje lub też nie. Świetny pomysł, który znajduje ujście w naprawdę przezabawnych scenach związanych z pierwszym spotkaniem, próbą komunikacji, czy zachwytem Wielkiej stopy nad Małą stopą. Urocze i zabawne jednocześnie. Przy tym naprawdę można się świetnie bawić. Jednakże gdzieś pomiędzy tą zabawą pojawia się również czas na refleksję i to refleksję ocierającą się nie tylko o tolerancję, strach przed odmiennością i starciem rzeczywistości z legendą. To coś znacznie głębszego. Animacja budzi lekką trwogę w widzu, przyrównując wierzenia Yeti do naszych własnych chrześcijańskich. To już jest temat bardzo „śliski”, który może rzutować na odbiór filmu u jednej z grup odbiorców. Mądrości zapisane na kamiennych tablicach, brzmi znajomo? Tutaj twórcy podejmują bardzo odważną decyzję pójścia o krok dalej i pokazania drugiej strony tych zasad, czy jak to tam zwać.
Źródło: Galapagos Films

     „Mała Stopa” bardzo fajnie prezentuje się pod względem wizualnym. Utrzymana w zdecydowanie zimowych barwach bardzo dobrze buduje cały klimat. Wszędzie śnieg, do tego górzyste tereny- plenery więc magiczne. Nawet wtedy, gdy sielskie leśne klimaty zamieniamy w metropolię- lekki kontrast, ale i tak komponuje się do całości. W tym wszystkim urocze istoty, które może urodą swoją nie zachwycają, ale postarano się o ich niesamowity wygląd. Każdy z Yetich jest inny, ma inne cechy charakteru, a co za tym idzie inne cechy wizualne. Nie trudno więc stwierdzić, że produkcja dostarcza przyjemnych wrażeń dla oka.

     Dubbing nigdy nie jest łatwą rzeczą, ale problemem jest w przypadku produkcji aktorskich. W sytuacji animacji nie ma większego wyzwań, gdyż postać jest taka jaką ją usłyszymy, jakie cechy charakteru zaserwuje jej aktor wraz ze swoją interpretacją. W „Małej Stopie” pierwsze skrzypce grają Migo wraz z Percym, a więc Stefan Pawłowski i Sebastian Stankiewicz. Ciężko oceniać poza stwierdzeniem, że świetnie się spisali, bowiem ich głosy dobrze tutaj zagrały dając uczucie spełnienia dla tych właśnie postaci. Zaskakującym okazało się zepchnięcie na dalszy plan towarzyszki Percy'ego, bowiem Brenda mogła sporo namieszać w fabule. Twórcy najwyraźniej poszli innym tropem i to bardzo dobrym w dodatku. Reszta postaci stanowiła bardzo dobre tło, motor do działania, wizualizację pewnych pragnień i obaw. A obsada dubbingująca? Urzeczywistniła te emocje. 
Źródło: Galapagos Films

     Najnowsza animacja Kareya Kirkpatricka to nie jest żadne objawienie, niestety. Owszem, film jest bardzo pomysłowy w swojej interpretacji, z pewnością dostarcza wielu bardzo złożonych emocji, jednakże czegoś mi tutaj brakuje. I nie mowa tu o złocistej kresce Disneya, ale zwyczajnego ducha w opowieści. „Mała Stopa” i owszem porusza ważne tematy, w szczególności dla małego dziecka, które dopiero poznaje świat, próbuje również robić to w dość zabawny i przystępny sposób, ale całe go zagłębianie się w inną kulturę wydaje się dość lakoniczne. Coś takiego jest w tej animacji, co nie pozwala zapamiętać jej na dłużej. Nie robi aż tak spektakularnego wrażenia, choć nie można jej odmówić, że przyjemnie się ją ogląda.

Ocena: 6/10
Recenzja filmu DVD „Mała Stopa” - dystrybucja Galapagos Films

Oryginalny tytuł: Smallfoot / Reżyseria: Karey Kirkpatrick / Scenariusz: Karey Kirkpatrick, John Requa, Glenn Ficarra / Muzyka: Heitor Pereira / Dubbing polski: Sebastian Stankiewicz, Stefan Pawłowski, Jacek Król, Małgorzata Kozłowska, Anna Smołowik, Jakub Wieczorek, Wojciech Mecwaldowski, Arkadiusz Jakubik / Kraj: USA / Gatunek: Animacja

Premiera kinowa: 13 września 2018 (Świat) 28 września 2018 (Polska)
Premiera DVD: 30 stycznia 2019

piątek, 9 listopada 2018

Książka #491: Zwierzęta, które zniknęły, aut. Nikola Kucharska

     Wszyscy na świecie znają dinozaury dzięki filmom „Park Jurajski”. Poprzez „Epokę lodowcową” poznaliśmy ptaki dodo oraz mamuta, a „Meg” dał nam Megalodona. Za to książka „Zwierzęta, które zniknęły” z rysunkami świetnej polskiej ilustratorki Nikoli Kucharskiej daje nam o wiele więcej- przekrój większości zwierząt z najrozmaitszych gatunków.

      Już nie raz słyszało się tezy, że ptaki pochodzą od dinozaurów- i to nie tylko od pteradontów. Czy jednak ktokolwiek rozmyślał na temat skąd wzięły się płazy, kangury, czy tygrysy? Nikt się nie przejmował genezą tych zwierząt, to po właśnie dinozaury są najbardziej popularnymi archaicznymi stworzeniami, które kroczyły po ziemi. A przecież coś było przed groźnymi stworzeniami, w końcu nie pojawiły się poprzez magiczne pstryknięcie palcami.

     Ten nietypowy atlas stworzeń wymarłych to bardzo uproszczona prezentacja najrozmaitszych gatunków zwierząt oraz ich pochodzenia. Rozpoczyna się od ewolucji, począwszy od pierwszych płazów, aż po pierwsze ssakopodobne gady. Z każdą kolejną stroną wchodzi się na kolejne stopnie rozwoju życia na ziemi. Dużą część poświęca się dinozaurom, z oczywistym powodów, i to nie tylko tym z epoki kredy, ale również jury. Poznamy tu również ich budowę, a także najbardziej znanych paleontologów. Prawdziwą gratkę dla fanów tych zwierząt jest z pewnością Kopalna mapa świata, które umiejscawia konkretne gatunki dinusiów. Dla wielu zaskakującym będzie pewnie to, że nawet i w naszym kraju odnalazły się szczątki jednego z żyjących w trasie gigantów. Z pewnością niejednego zachwycą również teorie wymierania zwierząt tamtejszego okresu, więc upatrywanie się przyczyn w zderzeniu z asteroidą niekoniecznie musi być właściwe. W dalszych epokach zwierzęta już coraz bardziej przypominały znane nam dziś stworzenia. I tak przykładowo brontoterium wygląda bardzo podobnie do nosorożca, a koryfodon to przecież dzisiejszy hipopotam. Bardzo ciekawie wypadają tutaj również wszelkie tablice porównawcze, gdzie przykładowo możemy zaobserwować wzrostowe różnice pomiędzy zwierzętami. Gdyby ktoś spojrzał trochę ponad metr nad żyrafę, to tam mógłby wypatrywać łba Tyranozaurusa rexa. Z kolei dziesięć żubrów europejskich mogłoby nam dać długość jednego Argentynozaura. Niewyobrażalne parametry, a jednocześnie zachwycające. Najbardziej rozbrajająca jest część dotycząca poszczególnych zwierząt, przykładowo 9 rodzajów tygrysów, które na pierwszy rzut oka wyglądają niemalże identycznie, niemalże bowiem rozróżniają je drobne szczegóły wyglądu. Temat owadzi pomijam szerokim łukiem, bowiem są najmniej porywające ze wszystkich. Robal to robal, bez względu na to czy żył tydzień temu na okolicznym drzewie, czy milion lat temu ileś tam metrów pod ziemią. Wymieranie zwierząt to naturalna kolej rzeczy, która wielokrotnie nie jest spowodowana naturalnymi przyczynami. Kłusownictwo i ignoranckie zachowanie ludzkości doprowadzają do tego, że tracimy coraz więcej zwierząt, pięknych zwierząt. Także i nim poświęcono karty w tej publikacji. Znane nam stworzenia zobaczymy nie tylko wśród tych, które znikają, ale też i niedawno utraconych. Goryle, rysie iberyjskie, czy nawet bliższe kozice tatrzańskie – one wkrótce znikną.

     Nikola Kucharska ma niecodzienne podejście do rysunku. Jej prace nie są szczególnie urokliwie, ale z pewnością niezwykle prawdziwe. Bardzo szczegółowo oddaje charakter poszczególnego zwierzaka. To zachwycające jak wykorzystuje wiedzę swoich merytorycznych współtwórców, aby przenieść to odpowiednio odwzorować. Liczy się każdy element, w szczególności w odniesieniu do wspomnianych wcześniej tablic porównawczych, czy zbiorowisk zwierząt jednego gatunku i rasy- przykładowo wilków, które rozróżniają detale. Barwy są raczej bardzo zachowawcze, nic wybitnie pstrokatego, więc raczej nie będzie to sposób na przykucie uwagi najmłodszych czytelników. Nie taki jest jednak cel tej publikacji.

     Książka „Zwierzęta, które zniknęły” jest na swój sposób bardzo odkrywcza. To skarbnica wiedzy zbierająca w miejscu informacje na temat zwierząt na przestrzeni dziejów. W końcu geneza dzisiejszej fauny to nie tylko dinozaury, ale też cała masa nieznanych istot, których szczątki odkrywali paleontolodzy przez wieki. Niektóre elementy potrafią bardziej zaciekawić czytelnika, inne mniej- jak te wszystkie odmiany jednego gołębia. Litości. Całość uzupełniają piękne ilustracje, które zaintrygują każdego kto na nie spojrzy. Podsumowując, książka idealna dla miłośników biologii i genezy zwierzęcej, natomiast reszta- może sobie darować.

Ocena: 4/6
Recenzja dla wydawnictwa Nasza Księgarnia!

Tytuł oryginalny: Zwierzęta, które zniknęły. Atlas stworzeń wymarłych / Opracowanie naukowe: Katarzyna Gładysz, Paweł Łaczek / Ilustracje: Nikola Kucharska / Wydawca: Nasza Księgarnia / Gatunek: dziecięce / ISBN 978-83-10-13319-9 / Ilość stron: 64 / Format: 280x340

Rok wydania: 2018