NOWOŚCI

sobota, 2 grudnia 2017

[Relacje]: Zaczytany tłum badający granice wytrzymałości i elegant zawstydzający innych, czyli wyprawa na Targi do Krakowa


     Każdego roku, gdy tylko moja stopa staje na powierzchni EXPO w Krakowie powtarzam, że to jest mój ostatni raz. Zmasakrowana przez dziki tłum, który usilnie zderzał się z moim brzuchem ciążowym sprzed dwóch lat, a także przegrzana przez nadmiar ludzi w zeszłym roku, postanowiłam ponownie pojawić się w Krakowie. Jednakże teraz było inaczej!
     Zawsze zastanawiałam się po co ja w ogóle jadę na te durne targi. Książki kupić mogę wszędzie, niejednokrotnie po atrakcyjniejszych cenach niż tych na książkowym międzynarodowym wydarzeniu. Nie mniej, człowiek nie jedzie tam tylko dla książek- tak... zawsze przyjeżdżam obładowana, ale nie o to chodzi. Przede wszystkim chodzi o ludzi. I nie jakiś pisarzy, bo w tym zakresie to organizatorzy nie mieli zazwyczaj nic do zaoferowania- poza niektórymi przypadkami, ale mądry Polak po szkodzie. Najważniejsi byli znajomi czytelnicy, którzy też z chęcią pojawiali się u wrót EXPO.
    Po raz pierwszy od kilku lat pojechałam na Targi nie po książki, nie na spotkania blogerskie, a... zobaczyć się z pisarzami. Nie zmienia to faktu, że i tak przyjechałam z walizką książek i spotkałam się z blogerami. Początkowo myślałam, że będzie to spotkanie z jednym pisarzem. Z człowiekiem, który stworzył niesamowitą serię thrillerów przygodowych przepełnionych zagadkami. Książki Dana Browna były jednymi z pierwszych, które przeczytałam w całości więc oczywistym jest, że darzę go ogromnym sentymentem. Gdy tylko dowiedziałam się, że będzie w Krakowie w ramach festiwalu Conrada i że wejście będzie darmowe, stało się oczywiste- „Muszę tam być!”. Koleżanka załatwiła wejście, ja zarezerwowałam nocleg i mogłam cierpliwie czekać na realizację marzenia. Kilka dni później zwaliła mi się na głowę informacja, że otóż dnia następnego po moim spotkaniu z Brownem, na samych Targach Książki pojawi się sam Nicholas Sparks! Nie dowierzałam. To naprawdę niesamowite, że przez tyle lat nie było na Targach nikogo wartego mojej uwagi, a tu proszę- dwa, a nawet trzy dni pod rząd (bo w sobotę był także Eric-Emmanuel Schmitt- ale to już byłby za długi czas bez Mikusia!), mogę spotkać się z moimi ulubionymi pisarzami. Pełna ekscytacji i lekkiego zdenerwowania dotarłam do Krakowa. I chociaż podróż nie przebiegała bezproblemowo nie byłam w ogóle przygotowana na to, co spotkało mnie w tych przepięknym mieście.
     Na starcie przeceniłam wytrzymałość swojego telefonu, który po obfoceniu targów książki i kilku strategicznych stoisk zaczął do mnie krzyczeć „Kobieto! Opanuj się! Masz tylko 15% baterii!”. Hm. No, ale cóż zrobić, że na targach pojawiły się epickie dziewczyny a zakładki były tak osom, że trzeba było obcykać stoisko. Nic nie mogłam poradzić również na to, że na hali spotkałam również Roberta Cichowlasa, który ponownie pamiętał mnie- choć widzieliśmy się rok, dwa lata temu (przecież ja z Mikim w ciąży byłam!), no więc przeszliśmy na „ty” i choć nie miałam przy sobie żadnej jego książki zgodził się zrobić sobie ze mnie selfiaczka.
Sami rozumiecie- telefon nie miał szans przetrwać przy takiej eksploatacji. Zważywszy na to, że po targach planowałam jedynie wpaść na chwilę do hostelu, rzucić gratami o podłogę i wyruszyć na Rynek coś zjeść, po drodze do Kijów Centrum na spotkanie z Brownem, stanowiło to pewien problem. Nawet spory. Udało mi się trochę podładować, ale w sumie dawno w mieście nie byłam więc trzeba było strzelać selfiki na każdym kroku. Potem pobiegałam po pobliskich knajpach szukając czegoś lekkostrawnego do jedzenia, co nie zamorduje mojej wątroby, bo w końcu woreczka nie mam zaledwie od pół roku, a także kontaktu, gdzie będę mogła podłączyć ładowarkę. Nic się nie martwcie. W Kijów Centrum podłączyłam się również do listwy przypodłogowej, a i tak bateria zdychała mi zanim weszłam na salę. Przez to skutecznie udaremniłam sobie spotkanie z koleżanką, która pisząc do mnie na Facebooku nie skontaktowała się ze mną, bo co chwilę wyłączałam przesyłanie danych- próbując zaoszczędzić baterię, bo a nuż widelec Dan Brown da sobie strzelić ze mną selfika, a mnie akurat telefon odmówi posłuszeństwa. Ostatecznie nic takiego nie miało miejsca, ale kogo to obchodzi.

     Spotkanie z Danem Brownem przebiegło bardzo sympatycznie. Tłumy nie postanowiły mnie staranować, pomimo tego, że byłam jedną z pierwszych osób w kolejce (choć może to być też kwestia rozwarstwienia się kolejki na trzy gałęzie- do trzech różnych wejść). Wszyscy, no dobra- większość, odbierali słuchaweczki, gdzie mogli słuchać głosu tłumacza, podpisywali oświadczenia, a ja stwierdziłam, że w końcu nie po to pół życia uczyłam się angielskiego, żeby teraz nie skorzystać z moich magicznych zdolności. Dobrze zrobiłam, bo mogłam się w pełni skupić na wykładzie i głosie Dana Browna- choć niektórzy tłumaczenie mieli tak głośno zapuszczone, że z każdej strony otaczał mnie szept. Nie! To nie były głosy w mojej głowie!
     Kiedy pisarz wszedł na scenę, przeżyłam jedno z najbardziej niesamowitych uczuć, jakie było mi dane doświadczyć- czystą ekscytację połączoną ze wzruszeniem. Możecie się śmiać, ale autentycznie oczy zaszkliły mi się od wzruszenia, bo po raz pierwszy mogę na żywo zobaczyć kogoś takiej sławy. Dan Brown okazał się być bardzo dobrze wychowanym człowiekiem, w przeciwieństwie do prowadzącego spotkanie Bartka Węglarczyka, który postanowił cały czas wisieć nad pisarzem, pomimo przygotowanego miejsca siedzącego tuż obok. Niby go krępował. A mnie niezręcznie było patrzeć na ten cyrk! Niesamowicie popisali się też fotoreporterzy. Strzelali fotki ze swoich potężnych aparatów z prędkością karabinu maszynowego, na co Dan Brown dowalił im tak, że aż im w pięty poszło i zaprowadziło daleko od sceny. Rozpoczął się wykład. Cała sala zamilkła i zaczęła się magia, od której na pewnym etapie zaczęły mi się oczy kleić. Zawsze tak mam, gdy ktoś za długo mówi o rzeczach, o których nie mam pojęcia. Niestety, „Początku” jeszcze nie czytałam. Nawet sam Bruce Willis nie skupiłby na tyle mojej uwagi, gdyby gadał o tym co Dan Brown. Nie mniej, okazał się być człowiekiem bardzo inteligentnym i dowcipnym, w ten mój ulubiony sarkastyczny sposób. Żadnego pytania nie pozostawiał bez odpowiedzi, bo po zakończonym wykładzie, w trakcie którego trochę się śmialiśmy, trochę wzruszaliśmy, a trochę nudziliśmy, był czas na serię pytań. Każdy zgłaszający się mógł liczy na komentarz. Niestety, każdy. Miałam niefart siedzieć koło człowieka, z najgłupszym pytaniem we wszechświecie. Żałowałam, że nie mogę się zapaść pod ziemię i osłaniając się szalikiem niczym tarczą Wonder Woman krzyczałam w duchu do Browna, że nie mam nic wspólnego z tym kosmitą, który wypala z tekstem typu: „Czy nie czujesz się już trochę stary?!”. Po czym stwierdza, że pracuje nad pomysłem i żeby dał mu namiar do siebie w celu przedyskutowania, itp., itd. Serio? Człowiek wyglądał na całkiem ogarniętego, dopóki nie wstał i nie przemówił. Dan Brown był o tyle kulturalny, że odpowiedział na to dziwne pytanie. Tak, nawet na to. Oczywiście, ludzie chcieli wiedzieć wiele rzeczy. Dziewczyny mówiły o tym, jak książki pisarza zmieniły ich życie ukierunkowując kariery. Inni chcieli wiedzieć, co pisarz myśli o problemie dzisiejszego świata, w którym każdy wierzy w co chce, a jeszcze inni pragnęli, aby Langdon przyjechał na misję do Polski- w końcu tyle jest tu pięknych zabytków. Bardzo dużo fajnych pytań, na pewno łechtających ego autora. Kiedy jednak padło pytanie z publiczności, czy chłopaczek dostanie autograf na książce, gdy Brown powiedział, że nie ma szans, a Węglarczyk dowalił, że pod trzema fotelami są naklejki i te osoby dostaną autograf- nie wiedziałam czy się modlić o to, aby tej naklejki tam nie było, czy żeby jednak się pojawiła- najlepiej z egzemplarzem książki, bo przecież swojego nie brałam- skoro i tak miało nie być podpisów. Odeszłam bez książki, ale za to z całą masą emocji i wspomnień, które trzymają się mnie po dziś.

    Piątek był dniem, który z zamysłu miał być mocno zakręcony. Zjedzenie śniadania w okolicy Rynku (Tutaj muszę wtrącić, że w Bistro Bene jadłam najwspanialsze gofry na świecie. Pysznie waniliowe z karmelizowanymi owocami, serkiem wiejskim i syropem klonowym- MNIAM!), ogarnięcie smoka dla Mikusia, wymeldowanie się na czas, odeskortowanie bagażu na przydworcową przechowalnię i dojazd do EXPO, gdzie miałam spotkać się z Nicholasem Sparksem. Oczywiście po drodze umyśliłam sobie, że skoro i tak mam być wcześniej, to równie dobrze mogę przyspieszyć kroku i uderzyć na spotkanie blogerów z domem wydawniczym Publicat. Bo taki miałam kaprys i już. I tak miałam sterczeć w gigantycznej kolejce do Sparksa, więc stwierdziłam, że trochę spożytkuję ten czas. Niestety, marsze dnia poprzedniego sprawiły, że moje durne białe trampki mnie obtarły i nie do końca udało mi się wymierzyć czas dotarcia. Wobec czego dotarłam zmaltretowana do sali lwowskiej, gdzie doczekałam spokojnie spotkania. Koło mnie młoda mama karmiąca, z dzieckiem- sorka, ale nigdy tego nie zrozumiem. Ja bym tak małego dziecka nie zabrała w takie zatłoczone miejsce. Pamiętacie zapewne, że rok temu mój wówczas ponad półroczny beboczek został z tatą swoim w samochodzie, kiedy ja buszowałam szaleńczo po hali wystawienniczej. Anyway... spotkanie ciekawe. Postanowiłam znowu rozruszać swoje kontakty z wydawcą, a że Pani Małgosia bardzo do tego zachęcała- również cudownymi podarunkami, moja tęsknota jest usprawiedliwiona. Po tym spotkaniu nastąpiła długo wyczekiwana chwila- ustawienie się w kolejce do podpisywania książek przez Nicholasa Sparksa.
     Już na starcie zobaczyłam jedną dziewczynę, w której teczce kątem oka dostrzegłam książkę Sparksa więc niczym Sherlock a'la Poirot wywnioskowałam, że tu jest właściwa kolejka i trzeba zagadać. Byłam 5 w kolejce. Jednakże wiecie... my formowałyśmy kolejkę dla tych do podpisu, a pół godziny wcześniej było jeszcze spotkanie VIPowskie dla wybranych, więc wiadomo- ich ta kolejka nie dotyczyła. Półtorej godziny stania w kolejce (bo w końcu stałam tam praktycznie od 13), zdążyłam poznać kilku ciekawych ludzi. Chłopaka, który stał tam specjalnie dla żony. Kobietę, która nauczyła się języka angielskiego tylko po to, żeby przeczytać książki Nicholasa, a potem sama skończyła jako nauczycielka. Każdy z nich miał różne książki. Ja wzięłam oczywiście „Jesienną miłość”, bo to moja pierwsza książka jaką kupiłam sobie za własne pieniądze, podczas wycieczki w liceum do Krakowa. I to nie zakupiona w jakimś Empiku, a małej księgarence przy Rynku. Piękne czasy. Drugą był „Pamiętnik”. Uwielbiam tę historię. W oczekiwaniu dowiedziałam się, że autor podpisuje maksymalnie 3 książki. No więc się mieściłam. Niektórzy przynieśli ich aż 11 i próbowali poupychać tym, którzy nie mieli wielkiej trójki. No, ale takie spędy rządzą się swoimi prawami, a organizatorzy najwyraźniej nie spodziewali się takiego nawału, bo to co działo się na godzinę przed planowanym podpisywaniem książek przeszło moje i zapewne organizatorów oczekiwania, ale to tylko ja użyłam wulgarnych słów, aby dać upust swojej agresji wobec durnego tłumu, dzikiego tłumu, z pozoru oczytanych i całkiem kulturalnych ludzi. Nieważnym jest, że z drugiej strony drzwi zaczęła się formować odrębna kolejka, bo ludzie z zaproszeniami na VIPowe spotkanie zaczęli się zbierać. Jak widać okazja czyni cwaniaka, w szczególności w sytuacjach, gdy mamy spotkać ulubionego pisarza. Takie wydarzenie zabiera ludziom maniery, a przede wszystkim zdrowy rozsądek i zamiast przejść na koniec kolejki, jak nakazywała ochrona, pchali się na przód, czyli na ludzi na przodzie, których po jednej strony mieli napierający tłum, a po drugiej betonową ścianę. Dziwicie się czemu wybuchłam? I jeszcze te komentarze: „Ale o co Pani chodzi? My tutaj staliśmy od 14, tylko, że z boku”. Jak można nie dogadać takim ludziom: „Serio? To ciekawe, bo ja tu stoję od 13, nikogo wokół mnie nie było poza 4 osobami”. A chciałam zaznaczyć, że przez pierwsze półtorej godziny formowała się całkiem zgrabna kolejeczka za nami. Stwierdzam, że takie wydarzenia to nie dla mnie. Na początku tworzenia tej masy ludzi byłam 5 w kolejce. Na salę weszłam jako 20, mniej więcej. Ważne, że weszłam i mogłam oddychać. Na sali okazało się, że Sparks podpisze tylko jedną książkę: „Wybierzcie Państwo swoją ulubioną. Pan Sparks tylko podpisuje książki, bez dedykacji”. Potem jeszcze pamiątkowe zdjęcie- tak jestem na nim! Nadeszła moja kolej. Szybkie podanie telefonu Pani Agacie, podanie książki Sparksowi z uśmiechniętym „Hi”. Uśmiech do zdjęcia „Thank you” za podpisanie książki, ano jakże, i tyle. Nie trwało to chyba nawet 2 minut. A ja tutaj ćwiczyłam całą litanię, żeby opowiedzieć czemu ta książka. Ćwiczyłam jak przeliterować „Agniecha”. Napisałam na karteczce swój pseudonim... Ech. Przynajmniej mam podpisaną „Jesienną miłość”. To był wybór oczywisty! Wypadłam zdyszana.

Jestem wśród pierwszych uciętych głów!
Źródło: fan page Wydawnictwa Albatros
Pierwszy plan z "Jesienną miłością" w ręce
Źródło: fan page Wydawnictwa Albatros

      Poleciałam do szatni, zabrałam manele i ruszyłam w drogę powrotną. Oczywiście, w biegu. Najwyraźniej krakowiacy nie mają rozmienić kasy na tramwaj. No cóż. Najwyraźniej wydarzyły się na drogach w piątkowy wieczór jakieś dramatyczne rzeczy, bo autobus się spóźniał. Nogi praktycznie miałam w tyłku po dwóch dniach chodzenia. Nie mówiąc o tym, jak bardzo byłam zmęczona i głodna, bo przecież żyłam praktycznie na obwarzankach- w szczególności w piątek, bo poza pysznym goferowym śniadaniem zjadłam tylko obwarzanka na targach i obwarzanka w busie. Cud, że w ogóle od niego wsiadłam. Na ostatnie miejsce siedzące. Byłam gotowa koczować na dworcu kolejną godzinę w oczekiwaniu na następny, bo nie było szans, żebym ustała w mikrobusie półtorej godziny (jak się później okazało, przez korki podróż wydłużyła się do 2,5h). Dobrze, że miałam walizkę, a w niej większość książek, które kupiłam w czwartek.

     Zmęczona dotarłam do domu o 20, a miałam być godzinę wcześniej. Mikuś już spał. Miałam nadzieję przywitać go pluszowym smoczkiem Wawelskim, którego upolowałam dla niego w Sukiennicach. Przywitał się z nim dopiero na następny dzień. Poza tym smokiem i książkami została mi masa różnorakich wrażeń z pobytu w Krakowie, a także kilka wniosków. Na pewno nigdy więcej nie pojadę tam sama (nieważne, że na przyszły rok ostatni czwartek i piątek października zaplanowałam urlop), następnym razem powinnam wziąć dwie walizki, muszę wracać wcześniejszym autobusem (a najlepiej w sobotę rano), koniecznie muszę zaopatrzyć się w powerbanka na wypadek awarii energetycznych telefonu, muszę kupić wcześniej bilety komunikacyjne, muszę poćwiczyć panowanie nad agresją i rozwścieczonym tłumem, zabrać książkę Roberta Cichowlasa do podpisu. Nie oszukujmy się, za rok na pewno tam będzie. ZNÓW! Poza tym w tym roku zrobiłam o tyle dobrze, że ogarnęłam targi przed weekendem. Brawo ja! 

Prześlij komentarz