Każdego roku, gdy tylko moja stopa staje na powierzchni EXPO w
Krakowie powtarzam, że to jest mój ostatni raz. Zmasakrowana przez
dziki tłum, który usilnie zderzał się z moim brzuchem ciążowym
sprzed dwóch lat, a także przegrzana przez nadmiar ludzi w zeszłym
roku, postanowiłam ponownie pojawić się w Krakowie. Jednakże
teraz było inaczej!
Zawsze zastanawiałam się po co ja w ogóle jadę na te durne
targi. Książki kupić mogę wszędzie, niejednokrotnie po
atrakcyjniejszych cenach niż tych na książkowym międzynarodowym
wydarzeniu. Nie mniej, człowiek nie jedzie tam tylko dla książek-
tak... zawsze przyjeżdżam obładowana, ale nie o to chodzi. Przede
wszystkim chodzi o ludzi. I nie jakiś pisarzy, bo w tym zakresie to
organizatorzy nie mieli zazwyczaj nic do zaoferowania- poza
niektórymi przypadkami, ale mądry Polak po szkodzie. Najważniejsi
byli znajomi czytelnicy, którzy też z chęcią pojawiali się u
wrót EXPO.
Po raz pierwszy od kilku lat pojechałam na Targi nie po książki,
nie na spotkania blogerskie, a... zobaczyć się z pisarzami. Nie
zmienia to faktu, że i tak przyjechałam z walizką książek i
spotkałam się z blogerami. Początkowo myślałam, że będzie to
spotkanie z jednym pisarzem. Z człowiekiem, który stworzył
niesamowitą serię thrillerów przygodowych przepełnionych
zagadkami. Książki Dana Browna były jednymi z pierwszych, które
przeczytałam w całości więc oczywistym jest, że darzę go
ogromnym sentymentem. Gdy tylko dowiedziałam się, że będzie w
Krakowie w ramach festiwalu Conrada i że wejście będzie darmowe,
stało się oczywiste- „Muszę tam być!”. Koleżanka załatwiła
wejście, ja zarezerwowałam nocleg i mogłam cierpliwie czekać na
realizację marzenia. Kilka dni później zwaliła mi się na głowę
informacja, że otóż dnia następnego po moim spotkaniu z Brownem,
na samych Targach Książki pojawi się sam Nicholas Sparks! Nie
dowierzałam. To naprawdę niesamowite, że przez tyle lat nie było
na Targach nikogo wartego mojej uwagi, a tu proszę- dwa, a nawet
trzy dni pod rząd (bo w sobotę był także Eric-Emmanuel Schmitt-
ale to już byłby za długi czas bez Mikusia!), mogę spotkać się
z moimi ulubionymi pisarzami. Pełna ekscytacji i lekkiego
zdenerwowania dotarłam do Krakowa. I chociaż podróż nie
przebiegała bezproblemowo nie byłam w ogóle przygotowana na to, co
spotkało mnie w tych przepięknym mieście.
Na starcie przeceniłam wytrzymałość swojego telefonu, który po
obfoceniu targów książki i kilku strategicznych stoisk zaczął do
mnie krzyczeć „Kobieto! Opanuj się! Masz tylko 15% baterii!”.
Hm. No, ale cóż zrobić, że na targach pojawiły się epickie
dziewczyny a zakładki były tak osom, że trzeba było obcykać
stoisko. Nic nie mogłam poradzić również na to, że na hali
spotkałam również Roberta Cichowlasa, który ponownie pamiętał
mnie- choć widzieliśmy się rok, dwa lata temu (przecież ja z
Mikim w ciąży byłam!), no więc przeszliśmy na „ty” i choć
nie miałam przy sobie żadnej jego książki zgodził się zrobić
sobie ze mnie selfiaczka.
Sami rozumiecie- telefon nie miał szans
przetrwać przy takiej eksploatacji. Zważywszy na to, że po targach
planowałam jedynie wpaść na chwilę do hostelu, rzucić gratami o
podłogę i wyruszyć na Rynek coś zjeść, po drodze do Kijów
Centrum na spotkanie z Brownem, stanowiło to pewien problem. Nawet
spory. Udało mi się trochę podładować, ale w sumie dawno w
mieście nie byłam więc trzeba było strzelać selfiki na każdym
kroku. Potem pobiegałam po pobliskich knajpach szukając czegoś
lekkostrawnego do jedzenia, co nie zamorduje mojej wątroby, bo w
końcu woreczka nie mam zaledwie od pół roku, a także kontaktu,
gdzie będę mogła podłączyć ładowarkę. Nic się nie martwcie.
W Kijów Centrum podłączyłam się również do listwy
przypodłogowej, a i tak bateria zdychała mi zanim weszłam na salę.
Przez to skutecznie udaremniłam sobie spotkanie z koleżanką, która
pisząc do mnie na Facebooku nie skontaktowała się ze mną, bo co
chwilę wyłączałam przesyłanie danych- próbując zaoszczędzić
baterię, bo a nuż widelec Dan Brown da sobie strzelić ze mną
selfika, a mnie akurat telefon odmówi posłuszeństwa. Ostatecznie
nic takiego nie miało miejsca, ale kogo to obchodzi.
Spotkanie z Danem Brownem przebiegło bardzo sympatycznie. Tłumy
nie postanowiły mnie staranować, pomimo tego, że byłam jedną z
pierwszych osób w kolejce (choć może to być też kwestia
rozwarstwienia się kolejki na trzy gałęzie- do trzech różnych
wejść). Wszyscy, no dobra- większość, odbierali słuchaweczki,
gdzie mogli słuchać głosu tłumacza, podpisywali oświadczenia, a
ja stwierdziłam, że w końcu nie po to pół życia uczyłam się
angielskiego, żeby teraz nie skorzystać z moich magicznych
zdolności. Dobrze zrobiłam, bo mogłam się w pełni skupić na
wykładzie i głosie Dana Browna- choć niektórzy tłumaczenie mieli
tak głośno zapuszczone, że z każdej strony otaczał mnie szept.
Nie! To nie były głosy w mojej głowie!
Kiedy
pisarz wszedł na scenę, przeżyłam jedno z najbardziej
niesamowitych uczuć, jakie było mi dane doświadczyć- czystą
ekscytację połączoną ze wzruszeniem. Możecie się śmiać, ale
autentycznie oczy zaszkliły mi się od wzruszenia, bo po raz
pierwszy mogę na żywo zobaczyć kogoś takiej sławy. Dan Brown
okazał się być bardzo dobrze wychowanym człowiekiem, w
przeciwieństwie do prowadzącego spotkanie Bartka Węglarczyka,
który postanowił cały czas wisieć nad pisarzem, pomimo
przygotowanego miejsca siedzącego tuż obok. Niby go krępował. A
mnie niezręcznie było patrzeć na ten cyrk! Niesamowicie popisali
się też fotoreporterzy. Strzelali fotki ze swoich potężnych
aparatów z prędkością karabinu maszynowego, na co Dan Brown
dowalił im tak, że aż im w pięty poszło i zaprowadziło daleko
od sceny. Rozpoczął się wykład. Cała sala zamilkła i zaczęła
się magia, od której na pewnym etapie zaczęły mi się oczy kleić.
Zawsze tak mam, gdy ktoś za długo mówi o rzeczach, o których nie
mam pojęcia. Niestety, „Początku”
jeszcze nie czytałam. Nawet sam Bruce Willis nie skupiłby na tyle
mojej uwagi, gdyby gadał o tym co Dan Brown. Nie mniej, okazał się
być człowiekiem bardzo inteligentnym i dowcipnym, w ten mój
ulubiony sarkastyczny sposób. Żadnego pytania nie pozostawiał bez
odpowiedzi, bo po zakończonym wykładzie, w trakcie którego trochę
się śmialiśmy, trochę wzruszaliśmy, a trochę nudziliśmy, był
czas na serię pytań. Każdy zgłaszający się mógł liczy na
komentarz. Niestety, każdy. Miałam niefart siedzieć koło
człowieka, z najgłupszym pytaniem we wszechświecie. Żałowałam,
że nie mogę się zapaść pod ziemię i osłaniając się szalikiem
niczym tarczą Wonder Woman krzyczałam w duchu do Browna, że nie
mam nic wspólnego z tym kosmitą, który wypala z tekstem typu: „Czy
nie czujesz się już trochę stary?!”. Po czym stwierdza, że
pracuje nad pomysłem i żeby dał mu namiar do siebie w celu
przedyskutowania, itp., itd. Serio? Człowiek wyglądał na całkiem
ogarniętego, dopóki nie wstał i nie przemówił. Dan Brown był o
tyle kulturalny, że odpowiedział na to dziwne pytanie. Tak, nawet
na to. Oczywiście, ludzie chcieli wiedzieć wiele rzeczy. Dziewczyny
mówiły o tym, jak książki pisarza zmieniły ich życie
ukierunkowując kariery. Inni chcieli wiedzieć, co pisarz myśli o
problemie dzisiejszego świata, w którym każdy wierzy w co chce, a
jeszcze inni pragnęli, aby Langdon przyjechał na misję do Polski-
w końcu tyle jest tu pięknych zabytków. Bardzo dużo fajnych
pytań, na pewno łechtających ego autora. Kiedy jednak padło
pytanie z publiczności, czy chłopaczek dostanie autograf na
książce, gdy Brown powiedział, że nie ma szans, a Węglarczyk
dowalił, że pod trzema fotelami są naklejki i te osoby dostaną
autograf- nie wiedziałam czy się modlić o to, aby tej naklejki tam
nie było, czy żeby jednak się pojawiła- najlepiej z egzemplarzem
książki, bo przecież swojego nie brałam- skoro i tak miało nie
być podpisów. Odeszłam bez książki, ale za to z całą masą
emocji i wspomnień, które trzymają się mnie po dziś.
Piątek był dniem, który z zamysłu miał być mocno zakręcony.
Zjedzenie śniadania w okolicy Rynku (Tutaj muszę wtrącić, że w Bistro Bene jadłam najwspanialsze gofry na świecie. Pysznie waniliowe z karmelizowanymi owocami, serkiem wiejskim i syropem klonowym- MNIAM!), ogarnięcie smoka dla Mikusia,
wymeldowanie się na czas, odeskortowanie bagażu na przydworcową
przechowalnię i dojazd do EXPO, gdzie miałam spotkać się z
Nicholasem Sparksem. Oczywiście po drodze umyśliłam sobie, że
skoro i tak mam być wcześniej, to równie dobrze mogę przyspieszyć
kroku i uderzyć na spotkanie blogerów z domem wydawniczym Publicat.
Bo taki miałam kaprys i już. I tak miałam sterczeć w gigantycznej
kolejce do Sparksa, więc stwierdziłam, że trochę spożytkuję ten
czas. Niestety, marsze dnia poprzedniego sprawiły, że moje durne
białe trampki mnie obtarły i nie do końca udało mi się wymierzyć
czas dotarcia. Wobec czego dotarłam zmaltretowana do sali lwowskiej,
gdzie doczekałam spokojnie spotkania. Koło mnie młoda mama
karmiąca, z dzieckiem- sorka, ale nigdy tego nie zrozumiem. Ja bym
tak małego dziecka nie zabrała w takie zatłoczone miejsce.
Pamiętacie zapewne, że rok temu mój wówczas ponad półroczny
beboczek został z tatą swoim w samochodzie, kiedy ja buszowałam
szaleńczo po hali wystawienniczej. Anyway... spotkanie ciekawe.
Postanowiłam znowu rozruszać swoje kontakty z wydawcą, a że Pani
Małgosia bardzo do tego zachęcała- również cudownymi
podarunkami, moja tęsknota jest usprawiedliwiona. Po tym spotkaniu
nastąpiła długo wyczekiwana chwila- ustawienie się w kolejce do
podpisywania książek przez Nicholasa Sparksa.
Już na starcie zobaczyłam jedną dziewczynę, w której teczce
kątem oka dostrzegłam książkę Sparksa więc niczym Sherlock a'la
Poirot wywnioskowałam, że tu jest właściwa kolejka i trzeba
zagadać. Byłam 5 w kolejce. Jednakże wiecie... my formowałyśmy
kolejkę dla tych do podpisu, a pół godziny wcześniej było
jeszcze spotkanie VIPowskie dla wybranych, więc wiadomo- ich ta
kolejka nie dotyczyła. Półtorej godziny stania w kolejce (bo w
końcu stałam tam praktycznie od 13), zdążyłam poznać kilku
ciekawych ludzi. Chłopaka, który stał tam specjalnie dla żony.
Kobietę, która nauczyła się języka angielskiego tylko po to,
żeby przeczytać książki Nicholasa, a potem sama skończyła jako
nauczycielka. Każdy z nich miał różne książki. Ja wzięłam
oczywiście „Jesienną miłość”, bo to moja pierwsza książka
jaką kupiłam sobie za własne pieniądze, podczas wycieczki w
liceum do Krakowa. I to nie zakupiona w jakimś Empiku, a małej
księgarence przy Rynku. Piękne czasy. Drugą był „Pamiętnik”.
Uwielbiam tę historię. W oczekiwaniu dowiedziałam się, że autor
podpisuje maksymalnie 3 książki. No więc się mieściłam.
Niektórzy przynieśli ich aż 11 i próbowali poupychać tym, którzy
nie mieli wielkiej trójki. No, ale takie spędy rządzą się swoimi
prawami, a organizatorzy najwyraźniej nie spodziewali się takiego
nawału, bo to co działo się na godzinę przed planowanym
podpisywaniem książek przeszło moje i zapewne organizatorów
oczekiwania, ale to tylko ja użyłam wulgarnych słów, aby dać
upust swojej agresji wobec durnego tłumu, dzikiego tłumu, z pozoru
oczytanych i całkiem kulturalnych ludzi. Nieważnym jest, że z
drugiej strony drzwi zaczęła się formować odrębna kolejka, bo
ludzie z zaproszeniami na VIPowe spotkanie zaczęli się zbierać.
Jak widać okazja czyni cwaniaka, w szczególności w sytuacjach, gdy
mamy spotkać ulubionego pisarza. Takie wydarzenie zabiera ludziom
maniery, a przede wszystkim zdrowy rozsądek i zamiast przejść na
koniec kolejki, jak nakazywała ochrona, pchali się na przód, czyli
na ludzi na przodzie, których po jednej strony mieli napierający
tłum, a po drugiej betonową ścianę. Dziwicie się czemu
wybuchłam? I jeszcze te komentarze: „Ale o co Pani chodzi? My
tutaj staliśmy od 14, tylko, że z boku”. Jak można nie dogadać
takim ludziom: „Serio? To ciekawe, bo ja tu stoję od 13, nikogo
wokół mnie nie było poza 4 osobami”. A chciałam zaznaczyć, że
przez pierwsze półtorej godziny formowała się całkiem zgrabna
kolejeczka za nami. Stwierdzam, że takie wydarzenia to nie dla mnie.
Na początku tworzenia tej masy ludzi byłam 5 w kolejce. Na salę
weszłam jako 20, mniej więcej. Ważne, że weszłam i mogłam
oddychać. Na sali okazało się, że Sparks podpisze tylko jedną
książkę: „Wybierzcie Państwo swoją ulubioną. Pan Sparks tylko
podpisuje książki, bez dedykacji”. Potem jeszcze pamiątkowe
zdjęcie- tak jestem na nim! Nadeszła moja kolej. Szybkie podanie
telefonu Pani Agacie, podanie książki Sparksowi z uśmiechniętym
„Hi”. Uśmiech do zdjęcia „Thank you” za podpisanie
książki, ano jakże, i tyle. Nie trwało to chyba nawet 2 minut. A
ja tutaj ćwiczyłam całą litanię, żeby opowiedzieć czemu ta
książka. Ćwiczyłam jak przeliterować „Agniecha”. Napisałam
na karteczce swój pseudonim... Ech. Przynajmniej mam podpisaną
„Jesienną miłość”. To był wybór oczywisty! Wypadłam
zdyszana.
Jestem wśród pierwszych uciętych głów!
Źródło: fan page Wydawnictwa Albatros
|
Pierwszy plan z "Jesienną miłością" w ręce
Źródło: fan page Wydawnictwa Albatros
|
Poleciałam do szatni, zabrałam manele i ruszyłam w drogę powrotną. Oczywiście, w biegu. Najwyraźniej krakowiacy nie mają rozmienić
kasy na tramwaj. No cóż. Najwyraźniej wydarzyły się na drogach w
piątkowy wieczór jakieś dramatyczne rzeczy, bo autobus się
spóźniał. Nogi praktycznie miałam w tyłku po dwóch dniach
chodzenia. Nie mówiąc o tym, jak bardzo byłam zmęczona i głodna,
bo przecież żyłam praktycznie na obwarzankach- w szczególności w
piątek, bo poza pysznym goferowym śniadaniem zjadłam tylko
obwarzanka na targach i obwarzanka w busie. Cud, że w ogóle od
niego wsiadłam. Na ostatnie miejsce siedzące. Byłam gotowa
koczować na dworcu kolejną godzinę w oczekiwaniu na następny, bo
nie było szans, żebym ustała w mikrobusie półtorej godziny (jak
się później okazało, przez korki podróż wydłużyła się do
2,5h). Dobrze, że miałam walizkę, a w niej większość książek,
które kupiłam w czwartek.
Zmęczona dotarłam do domu o 20, a miałam być godzinę wcześniej.
Mikuś już spał. Miałam nadzieję przywitać go pluszowym
smoczkiem Wawelskim, którego upolowałam dla niego w Sukiennicach.
Przywitał się z nim dopiero na następny dzień. Poza tym smokiem i
książkami została mi masa różnorakich wrażeń z pobytu w
Krakowie, a także kilka wniosków. Na pewno nigdy więcej nie pojadę
tam sama (nieważne, że na przyszły rok ostatni czwartek i piątek
października zaplanowałam urlop), następnym razem powinnam wziąć
dwie walizki, muszę wracać wcześniejszym autobusem (a najlepiej w
sobotę rano), koniecznie muszę zaopatrzyć się w powerbanka na
wypadek awarii energetycznych telefonu, muszę kupić wcześniej
bilety komunikacyjne, muszę poćwiczyć panowanie nad agresją i
rozwścieczonym tłumem, zabrać książkę Roberta Cichowlasa do
podpisu. Nie oszukujmy się, za rok na pewno tam będzie. ZNÓW! Poza
tym w tym roku zrobiłam o tyle dobrze, że ogarnęłam targi przed
weekendem. Brawo ja!
Prześlij komentarz