Im
dalej tym gorzej. Właśnie tym charakteryzują się cykle, które
trwają w nieskończoność. Nie mniej, na „Serię
Niefortunnych Zdarzeń”
nie powinno się jeszcze narzekać, bowiem twór Snicketa i
Helquista zalicza dopiero czwarty tom- „Tartak
tortur”.
Jednakże już na tym etapie lektura zaczyna powoli irytować
starszego czytelnika swoją prostotą.
Rodzeństwo Baudelaire tylko
dzięki swoim zdolnościom i rozumowi uniknęło ponownego pojmania
przez Hrabiego Olafa. Teraz zrozpaczone, trafiają do kolejnego
opiekuna, który zdecydowanie różni się od ciotki Józefiny i
wujka Monty'ego. Bowiem kiedy tylko przekraczają bramę prowadząca
do Tartaku Szczęsna Woń, dowiadują się, że nie zostaną
obdarowane miłością i bezpieczeństwem. Zamiast tego, będą
musieli ciężko pracować przy obróbce i pakunku drewna. Wszystko w
zamian za ochronę przed Hrabią Olafem.
Ciekawe, czy na którymś etapie
serii Hrabia Olaf przestanie być zagrożeniem dla sierotek
Baudelaire. Ciekawe, czy kiedyś twórcy skupią się bardziej na
dramatyzmie nowego otoczenia dzieciaków, czy wciąż będą
terroryzowane przez prześladowcę. Oczywiście, ich niefortunne
przygody mają w sobie coś z grozy, a tym samym potrafią
zaciekawić, ale już na etapie czwartego tomu irytować zaczyna
schematyczność kolejnych książek. Młodzi trafiają w nowe
miejsce, zapoznają się ze wszystkimi pozytywami i negatywami nowego
lokum, na pewnym etapie pojawia się zamaskowany Olaf, no i kumuluje
się wszystko we wielkim odkryciu poprzedzonym ogromnym
niebezpieczeństwem, w jakim znajdują się dzieci. Serio. Jednakże
bardziej niż schematyczność fabularna irytuje tutaj coś zupełnie
innego. Infantylność dialogów i banalność stwierdzeń, no cóż,
jest to seria dla dzieci, więc trzeba na to patrzeć z przymrużeniem
oka. Nie mniej, po raz kolejny z rzędu rozkminianie wątku wizytówek
i tego, że takowa rzecz nie stanowi potwierdzenia tożsamości i
niczego nie dowodzi, jest już szalenie denerwujące. W
szczególności, jak pojawia się to co najmniej dwa razy podczas
ostatnich 50 stron. Aż przychodzi na człowieka obawa, czy znowu w
przyszłych tomach będzie podobny problem w stylu „Nie jestem
Hrabią Olafem. Na wizytówce pisze, że mam na imię Shirley, więc
jestem Shirley”. A potem oczywiście „Wizytówka nie jest żadnym
dowodem”. Bla bla bla... Ciężko stwierdzić, czy ma to służyć
czemuś innemu niżeli tylko podirytowaniu czytelnika.
Zastanawiające
jest natomiast to, że w „Tartaku
tortur”
Snicket całkowicie zmienia obraz opiekuna, w którego ręce trafiają
dzieci. Wcześniej były to osoby choć w minimalnym stopniu
przejmujące się losem dzieciaczków, choć może nie wykazywały
zbyt wielkiej miłości i zaangażowania. Jednakże osoba, którą
jest Sir jest tak diametralnie różna od pozostałych, że ciężko
jest zrozumieć jak w ogóle można było kogokolwiek powierzyć jego
opiece. Przerażająca ułomność brytyjskiego prawa, brak
jakiejkolwiek weryfikacji kandydatów na rodziny zastępcze, itp. Sir
bowiem jest nie tylko okropnym opiekunem, ale też i szefem więc od
tego trzeba było zacząć analizę jego osoby. Płacenie ludziom
kuponami, zakrawa o absurd, bo jak mają z nich skorzystać, gdy nie
zarabiają pieniędzy. Jak można oczekiwać od człowieka, który
pracownikom daje tylko gumę do żucia na obiad i zapiekankę na
kolację, a sam stołuje się jak król, że będzie potrafił
zaopiekować się dziećmi? Sytuacja już bardziej żenująca nie
mogłaby być, ale są to tylko małe skrawki okrucieństwa jakim
dysponuje Sir- o nazwisku, którym nawet pan Poe nie potrafi wymówić,
choć dziwne, że próbując je przeliterować zaczyna za każdym
razem od innej litery.
Hrabia Olaf nie występuje tym
razem jako jeden osobnik. Wprowadza sporo zamieszania lokując swoich
sługusów w strategicznych miejscach, w których mogą przebywać
sierotki. Posuwa się do najbardziej irytującego ze sposobów, no i
tak jak już wspomniane było wyżej, wizytówka, czy też plakietka
stojąca na biurku wyraźnie wskazywała, że nie jest Olafem. Ech.
Co na to sierotki? Oprócz tego, że musiały męczyć się w
tartaku, to jeszcze wpadły w sidła Olafa w najmniej oczywistej
sytuacji. Aż szok człowieka bierze na wspomnienie o tych
wydarzeniach.
Jak
na razie „Tartak
tortur”
jest najgorszą odsłoną serii Lemony'ego Snicketa. Szaleństwo
przeogromne ogarnia człowieka, a także i zwątpienie, kiedy to
przychodzi mu iść na wykłady do autora na temat trudnych słówek,
czy sformułowań, których wcześniej człowiek nie znał- a
przynajmniej dziecko. Z jednej strony sprawa dość fajna, ale z
drugiej dość dziwna zważywszy na całą opowieść, bo w końcu
komu jest potrzebne takie wtrącenie w najbardziej dramatycznej
sytuacji. Lektura momentami budzi grozę, innym razem bawi, ale to co
do tej pory stanowiło spory plus powieści zaczyna powoli irytować-
przynajmniej starszych widzów, bo młodzi z pewnością nawet nie
zwrócą na to uwagi.
Ocena:
3/6
Tytuł
oryginalny: The
Miserable Mill / Tłumaczenie:
Jolanta Kozak / Wydawca: Egmont / Gatunek:
przygodowa / ISBN
83-237-1574-2 / Ilość
stron: 202 / Format: 130x180mm
Rok
wydania: 2000 (Świat), 2005 (Polska)
Dużo czasu minęło, od kiedy czytałem tę serię (a i tak jej nie skończyłem, bo wymiękłem na 5 tomie bodajże), ale pamiętam, że Tartak Tortur był moją ulubioną częścią. Nie wiem czemu, chyba podobał mi się jego klimat. Ni mniej ni więcej, ostatnio zastanawiałem się nad powrotem do serii i mnie chyba właśnie przekonałaś do tego.
OdpowiedzUsuńCieszę się, ale jedyne co wiem po tej serii, to żeby nie czytać tych wszystkich książek jedna po drugiej :P Bo za bardzo to wszystko schematyczne. Ja sobie robiłam przerywniki innymi książkami ;)
Usuń