Reżyseria: Francis Lawrence
Scenariusz: Danny Strong, Peter Craig
Na
podstawie: powieści Suzanne Collins „Kosogłos” [recenzja]
Zdjęcia: Jo Willems
Muzyka: James Newton Howard
Kraj: USA
Gatunek: Akcja, Sci-Fi
Premiera: 10 listopada 2014 (Świat) 21
listopada 2014 (Polska)
Obsada: Jennifer Lawrence, Josh
Hutcherson, Liam Hemsworth, Woody Harrelson, Donald Sutherland,
Philip Seymour Hoffman, Julianne Moore, Natalie Dormer, Stanley
Tucci, Elizabeth Banks, Willow Shields, Sam Claflin, Mahershala Ali,
Jena Malone, Jeffrey Wrigh
Rozpoczyna się wielkie zamknięcie
„Igrzysk śmierci”.
To co w powieści przybrało format jednego tomu, tak w wersji
filmowej znowu pokuszono się o rozczłonowanie fabuły na dwoje.
Wszyscy fani opowieści wiernie głoszą, że „Kosogłos”
jest najgorszym z trylogii, nie dziwi więc, że pierwsza część
najnowszego filmu od Francisa Lawrence nie należy do najlepszych. To
co najlepsze pozostawiono na koniec, a póki co widzowie muszą jakoś
przetrwać wszystkie te dłużyzny, które oferuje produkcja.
Katniss Everdeen (Jennifer
Lawrence) została
odratowana z areny 75. igrzysk ćwierćwiecza. Teraz wraz z innymi
ocalonymi przebywa w podziemnym kompleksie dystryktu 13 uznawanego za
zniszczony. Tam właśnie rodzi się rebelia, której przewodzi
prezydent Coin (Julianne
Moore), chcąca obalić
prezydenta Snowa (Donald
Sutherland) i raz na
zawsze wyzwolić Panem od reżimu i igrzysk głodowych. Katniss ma
odegrać tutaj kluczową rolę, ma zostać się jej Kosogłosem,
twarzą rewolucji, który zrzeszy wszystkie dystrykty i wypowie wojnę
Kapitolowi. Dziewczyna dość niechętnie zgadza się na układ, w
szczególności, że jej ukochany Peeta (Josh
Hutcherson) nie miał
tyle szczęścia co ona i stał się marionetką w rękach wroga.
„Igrzyska śmierci”
są problematyczne od pierwszego filmu, który pojawił się na
ekranie. Wrażenia z kolejnych produkcji wahają się niczym na
gigantycznej sinusoidzie. Dość przeciętna jedynka, świetna dwójka
i znowu marna trójka. Utrzymane w dość surowym klimacie
niekoniecznie wpadają w gusta każdego, ale drugi obraz miał
przynajmniej to coś, dało się odczuć prawdziwą siłę rewolucji,
solidarność ludzi w dążeniu do lepszego świata. Okrucieństwo
było widoczne niemalże na każdym kadrze, a finałowe głodowe
igrzyska tylko podsycały klimat. „Kosogłos”
nie oferuje większych atrakcji. Cała fabuła kręci się wokół
tworzenia propagandowych filmów mających nawoływać ludzi do
walki. Minimalizm jest tutaj wręcz przytłaczający, a przy tym nie
potrafi wykrzesać z widza większych emocji. Tutaj tkwi właśnie
problem, ta nieumiejętność stworzenia warunków do odczuwania
niedoli bohaterów. Wszystko wydaje się tu takie mocno kalekie.
Patetyczne dialogi w ogóle nie zdają roli. Pierwsza połowa
powieści rozwleczona została niesamowicie rozwleczona, wypełniona
zbędną gadaniną będącą typowym zapychaczem czasu i nic nie
wnoszącym do fabuły. Przygotowania do finałowej części są dość
męczące, szalenie nużące. Jeszcze ten cały dramat Katniss, po
której ewidentnie widać już rozdarcie pomiędzy uczuciami do
Gale'a a Peety. Takie to totalnie oderwane od klimatu tej opowieści,
aczkolwiek pokazujące coraz bardziej jak bardzo Katniss zmieniła
się od tej pierwszej sceny w pierwszym filmie. Nie można tutaj
liczyć na większą akcję, bardziej uczucie osaczenia serwowane ze
strony Kapitolu. Można liczyć jednak na kilka wspaniałych scen, do
tych wywołujących największe napięcie jest z pewnością akcja na
schodach kompleksu dystryktu 13, a do najbardziej wzniosłych...
… jedna jedyna scena, która staje się wyznacznikiem tego dość
słabego filmu. Najbardziej wzruszająca i to nie tylko z powodu
zdjęć wyzierających w tle, nie ze względu na montaż, ale utwór.
Najpiękniejszą sceną w filmie jest chwila, w której Katniss
śpiewa „The Hanging Tree”. Dalsze sekwencje przeniesienia tego
na propagandowy klip, a także to co ten utwór wywołuje wśród
ludzi... to jest dokładnie to co czuliśmy podczas Tournee
zwycięzców w czasie drugiego filmu. Najbardziej emocjonująca
chwila w całej produkcji. Przy niej ujawnia się również piękno
zdjęć- w szczególności pogorzeliska na miejscu Dystryktu 12, ale
przede wszystkim kompozycja muzyczna Jamesa Newtona Howarda, które
były ledwo dostrzegalne przez cały obraz, a to zaskakuje. Niewiele
się tutaj przebiło przez tą warstwę nijakości, ale „Drzewo
wisielców” robi wrażenie! Wszyscy fani powieści czekali na tę
chwilę z niecierpliwością, chwilę, w której mogli usłyszeć na
żywo to, co rozczytywali w powieści i wydaje mi się, że żadne z
nich się nie obrazi jeżeli powiem, że twórcy sprostali ich,
naszym wymaganiom!
Wszyscy zachwycają się Jennifer
Lawrence, ja nigdy nie podzielałam tej sympatii. W szczególności w
przypadku jej kreacji Katniss. Występem w „Kosogłosie”
tylko udowodniła jak wielkie ma zdolności do przesady, że w swoim
aktorstwie staje się wręcz karykaturalną postacią. Wierzę, że
chce dobrze, ale brak tutaj tej autentyczności. Każdy jej gest,
mimika jej twarzy- wszystko wypada sztucznie, przynajmniej w moim
odczuciu. Dziewczyna jest bardzo sympatyczna, ale to co pokazała w
najnowszym filmie w ogóle jej nie wyszło. Zasadniczo nie miała
pewnie i oparcia w reszcie obsady, która również nie do końca
sobie radziła. Najwięcej emocji wykrzestał z siebie Donald
Sutherland i przez to stał się chyba najbardziej przekonującą
postacią z całego filmu. Tuż obok Julianne Moore, która jako jego
przeciwniczka nie pozostawała mu dłużna. Jednakże najwięcej
uwagi widzów przykuwała tym razem Natalie Dormer, która jako
Cressida biegała za Katniss z kamerą i próbowała dodać jej
występom życia i pasji. Kobieta, która jak dla mnie jest symbolem
piękna, pokazując mi się w „Elementary”
i „Grze o tron”,
tutaj została oszpecona. Wygolona głowa, tatuaże- mocno ją
odmieniają, dodają jej pazura, który znalazł również
odzwierciedlenie w jej grze aktorskiej- choć bardzo małe. Ten film
na pewno będzie sentymentalny z jednego powodu- jest to jedna z
ostatnich ról nieżyjącego Philipa Seymoura Hoffmana.
„Kosogłos”
nie podbił mojego serca, czego nie zrobiła także i zamykająca
trylogię powieść. Nudny kawał historii rozwleczony zostaje na dwa
filmy, z czego największa akcja standardowo czekać będzie na nas u
mety podróży. Produkcji Lawrence'a brak większych emocji, a nawet
jak się jakieś pojawiają to zaraz zostają stłumione przez denne
rozmowy, które raz trącą banalnością, innym razem sprawiają, że
można byłoby przy nich usnąć. Nie czuć tutaj tego ducha, nie
czuć tej solidarności, natomiast przygotowania do wielkiej
rewolucji nie mają aż takiego rozmachu, aczkolwiek zdarzają się
chwile przełomowe. Wspomniane sceny w dystrykcie 13, zniszczenie
tamy, czy najwspanialsze w świecie wykonanie piosenki to trzy takie
światełka, które pomagają dotrwać o końca tego słabego filmu.
Pozostaje tylko wierzyć, że część druga zdewastuje nas
emocjonalnie tak jak powieść.
Ocena: 5/10
Recenzja dla portalu A-G-W.info!
Jak zwykle przed obejrzeniem filmu najpierw przeczytałam książkę. W ogólnym rozrachunku muszę powiedzieć, że całkiem całkiem. Jak na literaturę młodzieżową - może być. Co do filmu - zdecydowanie najbardziej brutalna część - ale czemu się dziwić, skoro taka właśnie jest wojna? Podobały mi się zabiegi kamerzysty - wszelkie momenty z ruszającym się obrazem podkreślały dramatyzm sytuacji, a zarazem ja uwiarygodniały. Potraktowałabym film trochę mniej surowo. Ode mnie 6+
OdpowiedzUsuńNo powiem szczerze, że po prostu nie poczułam tego klimatu. Bardziej wzruszył mnie obraz postapo i tej solidarności. Bardzo mnie to poruszało wtedy. Tutaj tego nie widzę, a Lawrence zwyczajnie mnie drażniła.
Usuń