NOWOŚCI

sobota, 9 czerwca 2012

947. Apollo 18, reż. Gonzalo López-Gallago

Reżyseria: Gonzalo López-Gallago
Scenariusz: Brian Miller, Cory Goodman 
Zdjęcia: Jose David Montero
Muzyka: brak 
Kraj: USA, Kanada
Gatunek: Sci-Fi, Thriller
Premiera: 25 sierpnia 2011 (Świat) 
Obsada: Warren Christie, Lloyd Owen, Ryan Robbins, Ali Liabert, Andrew Airlie, Michael Kopsa, Kurt Max Runte
  
Według oficjalnych doniesień ostatni lot Amerykan na Księżyc odbył się w 1972 roku na pokładzie Apollo 17. Film Gonzalo Lópeza-Gallego, reżysera hiszpańskiego pochodzenia, prezentuje teorię na temat domniemanej okrytej tajemnicą wyprawy „Apollo 18”. Produkcja utrzymana w klimacie popularnego ostatnimi czasy filmu dokumentalizowanego, nie robi takiej furory jak „Paranormal Activity”, jednakowoż stanowi to pewien rodzaj innowacji w filmach gatunku science fiction. 
  Trójka astronautów udaje się na tajną misję Apollo 18 na Księżyc. Podczas, gdy podpułkownik John Grey (Ryan Robbins) zostaje na orbicie, jego towarzysze – Kapitan Nate Walker (Lloyd Owen) i Benjamin Anderson (Warren Christie), lądują na Księżycu, aby pobrać próbki. Teoretycznie rutynowa wyprawa zamienia się w koszmar, kiedy po odkryciu ciała rosyjskiego astronauty podejmują próbę wrócenia do domu. Jednakże coś uniemożliwia im odlot przy okazji niszcząc ich komunikację z bazą na Ziemi i kolegą na orbicie. Wkrótce po tym natrafiają na obcą formę życia…
     Wszyscy widzieliśmy w naszym życiu przynajmniej jeden film science fiction. Może zdarzyło się, że ktoś z nas widział także taki o podróżach w kosmos. W ostatnich kilku latach zaroiło się także od filmów, które kręcone są w stylu dokumentu, dzięki czemu mają urzeczywistnić konkretną produkcję. „Apollo 18” prezentuje połączenie tych dwóch elementów, a przy tym pozostaje niesamowicie oryginalny. Dlaczego? Bowiem poza zdjęciami kręconymi z kamer astronautów mogliśmy oglądać także archiwalne zdjęcia z wypraw na Księżyc czy wystąpień Prezydenta. Na tym polega chyba sukces tego typu obrazów. Udaje im się w genialny sposób zaprezentować fabułę. To co widzimy uzależnione jest od samych kamer, a nie trudno jest się domyślić, że na Księżycu może być problem z odbiorem obrazu. Wyszło to wszystko, tak jak wyszło, niekiedy obraz się urywa, bądź chce zamrugać widza na śmierć, aczkolwiek w trafny sposób potęguje to uczucie grozy i niepewności, bo przecież tak trudno dostrzec wówczas zagrożenie. O dziwo najbardziej ohydne sceny było widać idealnie. Największą frajdę sprawiało jednak wyłapywanie kamieni.
      Już podczas oglądania zwiastuna domyślić można się, że produkcja Lópeza-Gallego nie będzie wcale taka przeciętna. Od początku nas intryguje, dlatego też wyczekujemy na rozwój akcji. Nie zrażamy się kiedy za uchem po pięciu minutach krzyczą „Czy zawsze musisz wybierać takie beznadziejne filmy?”. Wówczas trzeba odpowiedzieć: „Czy zawsze musisz być taki ograniczony umysłowo?”, a wtedy macie pewne, że obejrzycie film do końca w ciszy i spokoju, względnym! Bo przecież z taką fabułą nie ma mowy ani o jednym ani o drugim. Widz zastanawia się jak w ogóle możliwe jest spanie w warunkach w jakich śpią astronauci. Tu coś trzeszczy, tam coś drapie. Mnie to byle gwizd budzi w środku nocy, kiedy to powinnam być już dawno w fazie REM. Oczywiście, podglądanie astronautów podczas ich nudnych działań na kilku metrach sześciennych wcale nie jest takie fascynujące, ale zawsze musi być jakieś rozwinięcie przed pełnią szczęścia. A jest na co czekać! Niewyjaśnione zgony, tajemnicze kamyczki, sekrety ze strony DOD, to jedynie najdrobniejsze problemy dwójki bohaterów. W końcu prawdziwe problemy zaczynają się, kiedy kamienie księżycowe zaczynają ich atakować. Jednakże to co jest najciekawsze w tym filmie to nawet nie ta fabuła, nie te kamienie, nie zdjęcia Księżyca, ale to uczucie, które produkcja pozostawia w nas po seansie. Na końcu twórcy zarzucają ilością kamieni księżycowych, które dotarły na Ziemię, rozesłano po krajach i które zniknęły. I choć wiemy, że ten film to fikcja, to jednak zasiewa pewne dziwne uczucie niepewności w widzu.
     Do filmu zaangażowano twarze, które nie robią oszałamiającej kariery w show biznesie, a przez to nie są aż tak rozpoznawalne. Większość z nich ma za sobą występy gościnne w wielu serialach, ale ostatecznie akcja kręci się wokół trójki z nich. Ten, który zepchnięty został na dalszy plan (czyt. orbitę) znany może być fanom kanadyjskiej produkcji telewizyjnej od SyFy, czyli „Sanktuarium”. Mowa o Ryanie Robbinsie, którego poznałam od razu (jako osoba zapoznana ze wspomnianym serialem). Jego rola jest tutaj bardzo ograniczona, więc nie miał okazji do zabłyśnięcia swoim aktorstwem. Panowie, którzy ostatecznie wylądowali na Księżycu to Lloyd Owen i Warren Christie. Tego pierwszego kojarzyć można z serii o „Młodym Indianie Jonesie”. On chyba najlepiej poradził sobie ze swoją rolą, w końcu była najbardziej wymagająca w związku z czym wymagała od niego najwięcej zaangażowania. Był przekonujący i interesujący, z pewnością pozostaje w pamięci na dłuższy czas. Szkoda, że nie można powiedzieć tego samego o Warrenie, choć także i on nie osiadł na laurach. Jednakże nie był aż tak wyrazisty, jak jego towarzysz, ale wszystko to uzależnione było od ról, całkowicie od siebie odmiennych.
     „Apollo 18” prezentuje bardzo ciekawą i niepokojącą teorię na temat zaprzestania lotów na Księżyc. Z pewnością jest ona daleka od prawdy, aczkolwiek już ziarenko niewygody kiełkuje w naszych sercach. Film z pewnością znajdzie swoich zwolenników, jak i przeciwników. Ci pierwsi to będą fani kina dokumentalizowanego, a drudzy zapewne będą fanami klasycznych produkcji science fiction. Według mnie takie rozwiązanie i to w dodatku z idealnym wmontowaniem w to filmów archiwalnych stanowi idealną rozrywkę. Podobna forma prezentacji nadaje wyrazistości produkcji i przede wszystkim większego realizmu. Momentami bawi, ale przede wszystkim wzbudza obawy i przerażenie. Zdarza się, że zaskoczy widza, choć wielu elementów można się domyślić. Wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi, aczkolwiek ma to też pozytywne konsekwencje dla ostatecznego odbioru filmu.

Prześlij komentarz