Reżyseria: Jonathan Liebesman
Scenariusz: Christopher Bertolini
Zdjęcia: Lukas Ettlin
Muzyka: Brian Tyler
Kraj: USA
Gatunek: Sci-Fi, Akcja
Premiera światowa: 08 marca 2011
Premiera polska: 18 marca 2011
Obsada: Aaron Eckhart, Michelle Rodriguez, Ramon Rodriguez, Bridget Moynahan, Ne-Yo, Michael Peña, Lucas Till, Cory Hardrict, Adetokumboh M'Cormack, Jim Parrack i inni
Twórcy
filmowi chyba nie darzą naszej planety zbytnią sympatią. Wciąż
tylko rzucają na nią jakieś katastrofy i co chwila atakują ją
przez kosmitów. To zawsze się sprzedawało i zawsze sprzedawać się
będzie. Tym samym tokiem rozumowania poszedł reżyser Jonathan
Lebesman („Gdy
zapada zmrok”),
który stworzył film „Inwazja:
Bitwa o Los Angeles”
na scenariusza Christophera Bertoliniego. Jednakże kiedy już tworzy
się kolejny film o inwazji kosmitów na planetę Ziemia trzeba
bardzo uważać, aby się nie powtarzać, aby wymyślić coś
innowacyjnego. Niestety, tej produkcji się to nie do końca udało.
Akcja
filmu rozgrywa się w Los Angeles, gdzie dochodzi do inwazji ze
strony przybyszów z kosmosu, tak samo jak w innych większych
miastach na świecie. Kosmici przybywają do nas, aby odebrać nam
najcenniejszy zasób jakim jest woda, która także dla nich stanowi
nieodzowne źródło przetrwania. Wojsko wysyła grupy Marines na
ulice Los Angeles, aby odnaleźli ocalałych i bezpiecznie
dostarczyli do azylu. Mają na to jedyne trzy godziny póki miasto
nie zostanie zbombardowane. Dowódcą jednej z grup jest Podporucznik
William Martinez (Ramon
Rodriguez),
dla którego jest to pierwszy dzień na nowym stanowisku. Pomaga mu
weteran wojenny sierżant sztabowy Michael Nantz (Aaron
Eckhart),
który nie ma zbyt dobrej opinii wśród żołnierzy. Razem z ekipą
wyruszają na ulicę, gdzie muszą nie tylko stawić czoła
najeźdźcom i uratować cywili, ale także zmierzyć się z własnymi
demonami i słabościami.
Podczas
seansu filmu „Inwazja:
Bitwa o Los Angeles”
człowiek uzmysławia sobie z każdą minutą, że ten film nie
prezentuje sobą żadnej konkretnej historii. Po raz pierwszy od
dawna, ja sama zauważam, że jakiś film nie ma żadnej fabuły.
Jedyne co trzyma całość to inwazja obcych, która i tak spychana
jest na dalszy plan. Przez cały film grupa Marines łazi po ulicach
i próbuje wydostać się z miasta wraz z cywilami. I tyle. W
międzyczasie zdarza się wiele niepowodzeń, bardzo wiele, co jest
normalne przy tego typu filmach. Giną żołnierze, giną cywile,
giną kosmici. Połączenie wielkiej ucieczki z typową strzelaniną,
której jest tutaj tyle co kot napłakał. Scenarzysta nie miał
żadnego pomysłu na historię. Myślał, że zarzuci sobie motyw
inwazji i opowieść sama popłynie. Guzik prawda! Historia
popłynęła, ale tylko w dół. Potencjał był.
Najpierw poznaliśmy
część żołnierzy i już wiadome było, że wokół nich toczyć
się będzie akcja. Każdy z nich był inny i to było fajne. Chociaż
każdy łysy więc trudno było w trakcie seansu rozróżnić kogoś
konkretnego. Później wydaje się, że coś zacznie się dziać.
Zaskakujące jest jednak to, że po uderzeniu domniemanych meteorów
na Ziemię, z której wypełzła całą masa obcych ostrzeliwujących
wybrzeża ludzie nie wpadli na to, że to kosmici. Było to
oczywiste, bo owe meteory przechodziły przecież z kosmosu, no ale
jest to najmniejszy problem tego filmu. Pomimo tego, że fabuła
prezentuje sobą zerowy poziom jakiejkolwiek fabuły to jednak coś
się przecież działo. Było bardzo dużo wybuchów, bardzo liczne
zgony, które momentami doprowadzały do płaczu (nienawidzę widoku
cierpienia ludzi!). Motyw totalnej bezduszności Nantza był odrobinę
przytłaczający, natomiast sam też mierzył się ze swoimi demonami
w zasadzie przez cały film. Zakończenie nie mówi jednoznacznie jak
się kończy film, można się tego jedynie domyślać. Zazwyczaj
produkcje o inwazji nie odnajdują happy endu, chociaż zdarzają się
wyjątki, jak w „Dniu
Niepodległości”,
czy też „Wojny
światów”,
chociaż i tam trupów jest co nie miara.
Fabuła
fabułą, ale przecież film to nie tylko sama historia, ale też
doznania wzrokowe i słuchowe, a co do tego nie ma zastrzeżeń, że
ta oprawa stanowi największy plus „Bitwy
o Los Angeles”.
Film ma w ogóle taki pustynny unikatowy klimat. Wszystko utrzymane
jest w kolorach żółci i brązów. Nie ma tutaj za specjalnych
szaleństw, nawet jak leje się krew. Z efektami twórcy nie
poszaleli, dla nich im mniej tym lepiej. Mogłoby się to sprawdzić.
Najeźdźcy byli dopracowani w każdym szczególe, chociaż wolałabym
pozostać nieświadoma owych detali (ble!). Sama scena inwazji
wygląda genialnie! Ujęcie latających śmigłowców na tle
przylatujących kosmitów wygląda przepięknie. Same maszyny także
zachwycają chociaż nie jest to jakiś skomplikowany cud techniki.
Kolejnym atutem jest z pewnością muzyka skomponowana przez Briana
Tylera („Constantine”,
„Szybcy i wściekli: Tokio Drift”).
Kompozycje są przejmujące i idealnie podkreślają nastrój chwili.
Obsada
filmu jest w pewnej części każdemu znana. Robią co w ich siłach,
żeby utrzymać ten film na powierzchni, ale jakoś nie za bardzo im
to idzie. Jedną z ważniejszych ról w filmie dostać Aaron Eckhart.
Aktor dość wszechstronny, tutaj w roli wojskowego. Przekonał mnie
do granej postaci, ale nie do siebie samego, chyba nigdy mnie nie
przekona. Żeńską, bardzo skromną część obsady reprezentuje
Michelle Rodriguez, której nikomu nie trzeba przedstawiać.
Dziewczyna dobrze znana, w szczególności dzięki swojej postawie.
Zawsze gra zadziorne dziewczyny, nie inaczej jest tutaj. Jednakże
gdzieś ginie przytłoczona męskimi ciałami. To samo dotyczy innej
kobiecej bohaterki filmu, tym razem cywila- Bridget Moynahan
(„Rekrut”).
Wśród bardziej znanych twarzy ujrzymy Ramona Rodrigueza, którego
pamiętać mogą fani autobotów z filmu „Transformers:
Zemsta upadłych”,
a także Michaela Penę („Miasto
gniewu”, „World Trade Center”),
czy Jima Parracka z serialu „Czysta
krew”.
Nie ma tutaj większych rewelacji, ale też nie było się zbytnio
przy czym wykazywać.
Okazuje
się, że bardzo dobrze zrobiłam rezygnując z seansu
„Inwazja: Bitwa o Los Angeles” w
kinie. Ależ bym się zdenerwowała… Film zachowuje wszelkie
znamiona amerykańskich produkcji, gdzie to Amerykanie stają w
obliczu zagrożenia. Pojawiają się patetyczne teksty, pojawiają
się wzruszenia, zawsze dostajemy kopa w zadek od przybyszów z
kosmosu i zawsze pojawia się jakaś iskierka nadziei na lepsze
jutro. Ostatnio twórcy upodobali sobie, żeby kończyć historie o
inwazjach w martwym punkcie. Bardzo dobrze wykonany film pod względem
technicznym. Ciekawa koncepcja kosmitów pragnących naszej wody.
Fabuły brak, dzieje się wiele, ale w zasadzie o niczym. Ogólnie to
widywałam gorsze filmy, przy tym przynajmniej płakałam przez jego
większą część- tia… straszliwie wrażliwa jestem. Było
ciekawie, ale zdecydowanie za słabo.
Zdecydowanie zgadzam się z Twoją oceną , ten film to porażka.
OdpowiedzUsuń