NOWOŚCI

wtorek, 28 lutego 2012

909. Inwazja: Bitwa o Los Angeles, reż. Jonathan Liebesman

Oryginalny tytuł: Battle: Los Angeles
Reżyseria: Jonathan Liebesman
Scenariusz: Christopher Bertolini
Zdjęcia: Lukas Ettlin
Muzyka: Brian Tyler
Kraj: USA
Gatunek: Sci-Fi, Akcja
Premiera światowa: 08 marca 2011
Premiera polska: 18 marca 2011
Obsada: Aaron Eckhart, Michelle Rodriguez, Ramon Rodriguez, Bridget Moynahan, Ne-Yo, Michael Peña, Lucas Till, Cory Hardrict, Adetokumboh M'Cormack, Jim Parrack i inni

    Twórcy filmowi chyba nie darzą naszej planety zbytnią sympatią. Wciąż tylko rzucają na nią jakieś katastrofy i co chwila atakują ją przez kosmitów. To zawsze się sprzedawało i zawsze sprzedawać się będzie. Tym samym tokiem rozumowania poszedł reżyser Jonathan Lebesman („Gdy zapada zmrok”), który stworzył film „Inwazja: Bitwa o Los Angeles” na scenariusza Christophera Bertoliniego. Jednakże kiedy już tworzy się kolejny film o inwazji kosmitów na planetę Ziemia trzeba bardzo uważać, aby się nie powtarzać, aby wymyślić coś innowacyjnego. Niestety, tej produkcji się to nie do końca udało.
     Akcja filmu rozgrywa się w Los Angeles, gdzie dochodzi do inwazji ze strony przybyszów z kosmosu, tak samo jak w innych większych miastach na świecie. Kosmici przybywają do nas, aby odebrać nam najcenniejszy zasób jakim jest woda, która także dla nich stanowi nieodzowne źródło przetrwania. Wojsko wysyła grupy Marines na ulice Los Angeles, aby odnaleźli ocalałych i bezpiecznie dostarczyli do azylu. Mają na to jedyne trzy godziny póki miasto nie zostanie zbombardowane. Dowódcą jednej z grup jest Podporucznik William Martinez (Ramon Rodriguez), dla którego jest to pierwszy dzień na nowym stanowisku. Pomaga mu weteran wojenny sierżant sztabowy Michael Nantz (Aaron Eckhart), który nie ma zbyt dobrej opinii wśród żołnierzy. Razem z ekipą wyruszają na ulicę, gdzie muszą nie tylko stawić czoła najeźdźcom i uratować cywili, ale także zmierzyć się z własnymi demonami i słabościami.
     Podczas seansu filmu „Inwazja: Bitwa o Los Angeles” człowiek uzmysławia sobie z każdą minutą, że ten film nie prezentuje sobą żadnej konkretnej historii. Po raz pierwszy od dawna, ja sama zauważam, że jakiś film nie ma żadnej fabuły. Jedyne co trzyma całość to inwazja obcych, która i tak spychana jest na dalszy plan. Przez cały film grupa Marines łazi po ulicach i próbuje wydostać się z miasta wraz z cywilami. I tyle. W międzyczasie zdarza się wiele niepowodzeń, bardzo wiele, co jest normalne przy tego typu filmach. Giną żołnierze, giną cywile, giną kosmici. Połączenie wielkiej ucieczki z typową strzelaniną, której jest tutaj tyle co kot napłakał. Scenarzysta nie miał żadnego pomysłu na historię. Myślał, że zarzuci sobie motyw inwazji i opowieść sama popłynie. Guzik prawda! Historia popłynęła, ale tylko w dół. Potencjał był. 
Najpierw poznaliśmy część żołnierzy i już wiadome było, że wokół nich toczyć się będzie akcja. Każdy z nich był inny i to było fajne. Chociaż każdy łysy więc trudno było w trakcie seansu rozróżnić kogoś konkretnego. Później wydaje się, że coś zacznie się dziać. Zaskakujące jest jednak to, że po uderzeniu domniemanych meteorów na Ziemię, z której wypełzła całą masa obcych ostrzeliwujących wybrzeża ludzie nie wpadli na to, że to kosmici. Było to oczywiste, bo owe meteory przechodziły przecież z kosmosu, no ale jest to najmniejszy problem tego filmu. Pomimo tego, że fabuła prezentuje sobą zerowy poziom jakiejkolwiek fabuły to jednak coś się przecież działo. Było bardzo dużo wybuchów, bardzo liczne zgony, które momentami doprowadzały do płaczu (nienawidzę widoku cierpienia ludzi!). Motyw totalnej bezduszności Nantza był odrobinę przytłaczający, natomiast sam też mierzył się ze swoimi demonami w zasadzie przez cały film. Zakończenie nie mówi jednoznacznie jak się kończy film, można się tego jedynie domyślać. Zazwyczaj produkcje o inwazji nie odnajdują happy endu, chociaż zdarzają się wyjątki, jak w „Dniu Niepodległości”, czy też „Wojny światów”, chociaż i tam trupów jest co nie miara.
    Fabuła fabułą, ale przecież film to nie tylko sama historia, ale też doznania wzrokowe i słuchowe, a co do tego nie ma zastrzeżeń, że ta oprawa stanowi największy plus „Bitwy o Los Angeles”. Film ma w ogóle taki pustynny unikatowy klimat. Wszystko utrzymane jest w kolorach żółci i brązów. Nie ma tutaj za specjalnych szaleństw, nawet jak leje się krew. Z efektami twórcy nie poszaleli, dla nich im mniej tym lepiej. Mogłoby się to sprawdzić. Najeźdźcy byli dopracowani w każdym szczególe, chociaż wolałabym pozostać nieświadoma owych detali (ble!). Sama scena inwazji wygląda genialnie! Ujęcie latających śmigłowców na tle przylatujących kosmitów wygląda przepięknie. Same maszyny także zachwycają chociaż nie jest to jakiś skomplikowany cud techniki. Kolejnym atutem jest z pewnością muzyka skomponowana przez Briana Tylera („Constantine”, „Szybcy i wściekli: Tokio Drift”). Kompozycje są przejmujące i idealnie podkreślają nastrój chwili.
    Obsada filmu jest w pewnej części każdemu znana. Robią co w ich siłach, żeby utrzymać ten film na powierzchni, ale jakoś nie za bardzo im to idzie. Jedną z ważniejszych ról w filmie dostać Aaron Eckhart. Aktor dość wszechstronny, tutaj w roli wojskowego. Przekonał mnie do granej postaci, ale nie do siebie samego, chyba nigdy mnie nie przekona. Żeńską, bardzo skromną część obsady reprezentuje Michelle Rodriguez, której nikomu nie trzeba przedstawiać. Dziewczyna dobrze znana, w szczególności dzięki swojej postawie. Zawsze gra zadziorne dziewczyny, nie inaczej jest tutaj. Jednakże gdzieś ginie przytłoczona męskimi ciałami. To samo dotyczy innej kobiecej bohaterki filmu, tym razem cywila- Bridget Moynahan („Rekrut”). Wśród bardziej znanych twarzy ujrzymy Ramona Rodrigueza, którego pamiętać mogą fani autobotów z filmu „Transformers: Zemsta upadłych”, a także Michaela Penę („Miasto gniewu”, „World Trade Center”), czy Jima Parracka z serialu „Czysta krew”. Nie ma tutaj większych rewelacji, ale też nie było się zbytnio przy czym wykazywać.
     Okazuje się, że bardzo dobrze zrobiłam rezygnując z seansu „Inwazja: Bitwa o Los Angeles” w kinie. Ależ bym się zdenerwowała… Film zachowuje wszelkie znamiona amerykańskich produkcji, gdzie to Amerykanie stają w obliczu zagrożenia. Pojawiają się patetyczne teksty, pojawiają się wzruszenia, zawsze dostajemy kopa w zadek od przybyszów z kosmosu i zawsze pojawia się jakaś iskierka nadziei na lepsze jutro. Ostatnio twórcy upodobali sobie, żeby kończyć historie o inwazjach w martwym punkcie. Bardzo dobrze wykonany film pod względem technicznym. Ciekawa koncepcja kosmitów pragnących naszej wody. Fabuły brak, dzieje się wiele, ale w zasadzie o niczym. Ogólnie to widywałam gorsze filmy, przy tym przynajmniej płakałam przez jego większą część- tia… straszliwie wrażliwa jestem. Było ciekawie, ale zdecydowanie za słabo.

1 komentarz :

  1. Zdecydowanie zgadzam się z Twoją oceną , ten film to porażka.

    OdpowiedzUsuń