Ten
rok jest szczęśliwym dla wszystkich sympatyków Stephena Kinga. Z
każdej strony bombardowani jesteśmy ekranizacjami powieści tego
poczytnego autora, z różnym efektem. Nie dość, że możemy
oglądać jego bohaterów na ekranach telewizorów, to w dodatku
możemy zachwycać się historiami na kinowych salach. Jednakże
zawiedzeni będą długodystansowi sympatycy „Mrocznej
wieży”,
której wielotomowa seria uwięziona została w niespełna
dwugodzinnym seansie.
Jeden
wielki wszechświat, zamieszkiwany przez najróżniejsze istoty w ich
niesamowitych krainach. Na straży tych światów, w samym ich
centrum, stoi potężna, mroczna wieża, która odgradza je od
wielkiej Ciemności. Jest jednak pewien czarnoksiężnik- Walter
(Matthew
McConaughey),
korzystający z potęgi dziecięcych umysłów i chcący obalić za
ich pomocą wspomnianą wieżę, aby wpuścić za barierę
krwiożercze potwory. Od zarania dziejów wieży tej strzeże
stowarzyszenie Rewolwerowców, do którego należy też Roland (Idris
Elba),
a przynajmniej należał dopóki nie zawładnęła nim żądza
zemsty. Do ich świata przybywa młody chłopak- Jake (Tom
Taylor),
który od śmierci swojego ojca gnębiony jest straszliwymi wizjami.
Należę
wśród tych szczęśliwców, którym obca jest seria Mrocznej wieży
od Kinga. Przeczytałam raz jedno opowiadanie w tym temacie i
totalnie zniechęciłam się do dalszej lektury. Nie mniej, kiedy
rozszalało się info o ekranizacji, a z plakatu złowieszczo
spoglądał Idris Elba wiedziałam, że to muszę to zobaczyć! I tak
oto weszłam na salę pozbawiona wszelkich nadziei na sukces po
wszystkich tych negatywnych opiniach. Wyszłam natomiast
podekscytowana z jednym credo krzątającym mi się to głowie.
„Mroczna
wieża” zaintrygowała
mnie od samego początku swoją historią. Nie wiedziałam czego się
spodziewać, bo po wspomnianym opowiadaniu zapamiętałam jedynie
Rolanda i wampiry bodajże. O filmie wiedziałam tylko tyle, że
będzie tam wieża. Mroczna wieża. Tyle z fabuły. Wciągnęła mnie
historia młodego Jake'a- takiego typowego odludka, którego nikt nie
rozumie, nawet jego własna matka, który walczy o każdy jeden
dzień, aby nie skończyć w wariatkowie. No i teoretycznie mu się
udaje, ale tak jakby nie do końca. Jego wątek jest idealnie
dramatyczny, w szczególności, gdy spojrzy się na końcowe
atrakcje, które wyciskają łzy z oczu. Oczywiście, jego rolę w
całym tym przedsięwzięciu można było rozpracować już w chwili,
gdy się pojawia na ekranie, ale ja byłam pochłonięta trawieniem
przedmowy o Wieży, szokującym wejściem itp. Historia kupiła mnie
na starcie choć tak naprawdę spodziewałam się bardziej jałowych
terenów i lekko klimatów postapokaliptycznych, a nie zatłoczonego
i pełnego chaosu Nowego Jorku. Początkowo przeplatanie akcji z
Jakiem, a rozgrywek Waltera z Rolandem sprawiały wrażenie
faktycznej podstawy na fabułę. Z początku z lekka dziwnie to
wyglądało, ale wkrótce skręciło we właściwym kierunku. Postać
Rolanda i Waltera wprowadzają motyw odwiecznej walki dobra ze złem,
choć na moje oko to oboje wyglądają na nie do końca dobrych
obywateli tego świata. Chęć zemsty, chęć władzy... w tym nie ma
ani krztyny szlachetności. Jednakże są chwile, są chwile, które
zapierają dech w piersi.
Uwielbiam
ujęcia, w których Roland wycisza siebie, swoje myśli, swoje ciało,
kiedy wyostrza słuch, kiedy szpanuje swoimi rewolwerowymi
zdolnościami, to jest to na co czeka się cały film i włos się od
tego jeży. Cudowne! W szczególności, że nie są to jakieś
pokraczne slow motion, tylko takie chwile, gdzie można napawać się
zachwytem wywoływanym przez konkretną scenę. Podobało mi się to.
Ten film ma niesamowity klimat, niby taka zwyczajna szara
rzeczywistość każdego z nas, w którą wkrada się cień zła i
paranormalnych łap. Oczywiście, nie udało uniknąć się przesady,
jak chociażby te wszystkie dziwaczne istoty, które były aż nazbyt
karykaturalne. Zachwycająco wyglądało za to niebo, a Wieża
prezentowała się naprawdę... wzniośle! Do tego wszystkiego
ciekawe kompozycje muzyczne, a w ich realizacji oczywiście sam
wielki Junkie XL, który robi z tego prawdziwą magię.
Przyznaję
się bez bicia, że po seansie potężnie mnie wzięło na Idrisa
Elbę. Jego dobra rola w „Pacific
Rim” poszła
na bok w obliczu Rolanda. Rewolwerowiec, jego credo, jego wyciszanie,
jego stylizacja, cały Idris i więcej Idrisa, i pozostaje tylko
Idris. Ze swoją powagą, lekką nonszalancją, z całą tą charyzmą
stał się naprawdę idealnym Rolandem i kandydatem na obrońcę
ludzkości. Nie mogę jednak zapomnieć o pięknym Matthew
McConaughey, który lata swojej piękności miał już za sobą, a
teraz zaprezentował się nam w skrojonym na miarę image a'la „man
in black”. Ma w sobie pazur, ale udało mu się oddać lekkie
znużenie całą tą postawą i tym, jak on się musi namęczyć, aby
odnaleźć to jedno jedyne światło, które obali mroczną Wieżę.
Tom Taylor dzielnie dotrzymuje tym panom towarzystwa, aż człowiekowi
zaczyna obchodzić jego los. I na pewnym etapie nie dziwi już, że
jest współczesnym synem samej Lagerthy. Tak... przez pół filmu
myślałam nad tym skąd ja znam tę piękną buzię.
„Mroczna
wieża”
zdecydowanie wpisał się w moje gusta. Nie zachwycał może jakoś
specjalnie fabułą, ale jej wielowarstwowość wystarczyła, aby
zaspokoić moje pragnienia. Pewnie, że momentami było nudno i
abstrakcyjnie, aż do bólu. Całość kupiła mnie jednak klimatem,
który dało się wykreować dzięki pięknej scenografii, muzyce,
czy stylizacji bohaterów. W dodatku kto, jak kto, ale Idris Elba
zdecydowanie przyciąga uwagę nawet najbardziej zagorzałych
pacyfistów. Mnie ujął charyzmą i niezmienną barwą swojego
głosu, bo w jego ustach nawet reklama psiej karmy byłaby najlepszym
credo, które warto byłoby wcielić w swoje życie!
Ocena:
6/10
Oryginalny
tytuł: The
Dark Tower
/
Reżyseria:
Nikolaj
Arcel
/ Scenariusz: Nikolaj
Arcel, Akiva Goldsman, Anders Thomas Jensen, Jeff Pinkner
/ Zdjęcia: Rasmus Videbæk / Muzyka: Junkie XL / Obsada: Idris Elba,
Matthew McConaughey, Tom Taylor, Claudia Kim, Jackie Earle Haley,
Dennis Haysbert
/ Kraj:
USA / Gatunek: Horror,
Fantasy
Premiera:
27 lipca 2017 (Świat) 11 sierpnia 2017 (Polska)
Prześlij komentarz