Wciąż
pamiętam emocje towarzyszące mi podczas seansu pierwszego filmu z
serii „Transformers”.
Pełne napięcia wyczekiwanie na pierwszą minutę produkcji, która
miała później wstrząsnąć moim światem. Przez te 10 lat
darzyłam ogromną miłością przygody Optimusa Prime'a i jego
autobotycznych koleżków, którzy znaleźli dom na planecie Ziemia.
Jednakże wraz z najnowszym obrazem Michaela Baya spod marki Hasbro,
„Transformers:
Ostatni rycerz”
coś we mnie pękło. I jak do tej pory, pomimo wątpliwej jakości
fabularnej, byłam wierna tym mechanicznym przybyszom z kosmosu, tak
teraz Bay sprawił, że z sali kinowej wyszłam załamana, wręcz
zrozpaczona.
Optimus
Prime opuścił planetę Ziemię i wyruszył w kosmos w poszukiwaniu
swoich stwórców. Pod jego nieobecność Ziemia stała się polem
walki transformerów, którzy w zastraszających ilościach zaczęli
przybywać na zieloną planetę. Ludzkość musiała więc powołać
do życia organizację, która miała likwidować zagrożenie i tym
sposobem całe miasta usiane są żelastwem robotycznych najeźdźców.
Cade Yeager (Mark
Wahlberg)
pomimo wszystko dzielnie stoi po stronie Autobotów i wraz z ekipą
ocalonych przez niego przybyszów pomaga innym. Podczas jednej z
misji ratunkowych spotyka na swojej drodze bardzo starego
transformera, który powierza mu sekretny talizman o wieku sięgającym
czasów arturiańskich. Nie wie jednak, że tym samym stał się
wybrańcem mającym uratować Ziemię przed zbliżającą się
zagładą.
Niektórzy
uważają, że filmy Michaela Baya to już całkiem nowy gatunek
filmowy. „Transformerów”
nigdy nie oceniało się pod względem fabularnym, a bardziej
wizualnym. Reżyser zawsze stawiał drugie ponad tym pierwszym.
Jednakże do tej pory historie, których realizacji się podejmował
nie były przesiąknięte aż takim absurdem. Już niejednokrotnie
twierdził, że chciałby czegoś więcej dla swoich produkcji niżeli
tylko pięknego wyglądu. Niestety, od kiedy Sam Witwicky opuścił
Autoboty w ich walce z Deceptikonami, a jego miejsce zajął Yeager
coś zaczęło się mocno psuć. Za mocno. Wielu myślało, że
gorzej już być nie może. Aż do czasu, gdy pojawił się „Ostatni
rycerz”
i nawet najwierniejsi fani Transformerów załamywali się nad
nielogicznością i totalną absurdalnością scenariusza, który
prowadzi donikąd. Można się było tego jednak spodziewać po
zapowiedziach, gdzie w jednej fabule pojawiali się Naziści i
rycerze okrągłego stołu. O dziwo, nie było to największym
problemem filmu, bo choć wątek III Rzeszy pojawił się znikąd i
nic nie wniósł do fabuły, tak temat legend arturiańskich
wykorzystano całkiem ciekawie. Owszem, daje wielkiego kopa fanom
tych opowieści, wielbicielom Merlina i rzuca nowe światło na smoki
krążące ludzkości nad głowami, ale i tak stanowi to spoiwo
całego filmu.
I gdyby tylko na tym skończyć to byłoby spoko. No,
ale to nie wystarczyło. Musieli pojawić się „stwórcy", musiało
się okazać, że Ziemia nie jest Ziemią, trzeba było dołożyć
dziwnych innych pokraczków, od których aż głowa boli. Bohaterowie
musieli zachowywać się idiotycznie, a Optimusowi musiano
najwyraźniej wyczyścić pamięć skoro nie pamięta efektów
działań w „Dark
of the Moon”.
Takich rzeczy jest tutaj cała masa i już po godzinie oglądania
widz ma ochotę opuścić salę kinową, a gdzie tam jeszcze reszta
filmu. Nie można powiedzieć, żeby to było nudne, w sumie dużo
było akcji i dużo wielkiego „WOOW”, ale inteligencją to nie
grzeszy.
Bolesne jest to, że film miał
spore predyspozycje do stania się bardzo fajnym filmem postapo.
Liczne walki robotów na Ziemi mogłyby ją bardziej zdewastować.
Sceny na stadionie były jednymi z najbardziej klimatycznych i mogły
nadać zupełnie nowy kierunek serii. Świetne pustynne lokalizacje i
złomowisko również sporo obiecywały. Szybko się jednak okazało,
że to zwyczajna zmyłka, bo Bay szybko powrócił do starych
zwyczajów, czyli dużej ilości „łubuduuu” o przepięknym
komputerowym spektrum. Owszem, akcje w stylu arturiańskim...
przepięknie zrealizowane. Naprawdę, cudownie patrzy się zarówno
na sceny batalistyczne, jak i te wszystkie arturiańskie roboty.
Cudo! Sceny przy Stonehange.. o rany! Tylko Bay jest zdolny do
wielkiej rozpierduchy w pobliżu najbardziej rozpoznawalnej budowli
na świecie. Na szczęście to tylko atrapa, bo zakazano mu podobnych
akcji przy oryginale. Mózg jednak nie jest w stanie ogarnąć tego
co się tam działo i chyba tylko skupił się na tym, że coś tam
faktycznie się wydarzyło niż rozważał sens tychże scen. Wygląda
to wszystko naprawdę baaardzo dobrze. Jak zawsze zresztą. Dodatkowe
smaczki pod postacią brytyjskiego klimatu zawsze u mnie przejdą. To
już kontynuacja genialnie wykorzystanych legend o Królu Arturze.
Potomkowie, okrągłe stoły, niesamowite rezydencje... można by
patrzeć i patrzeć.
To
co najbardziej boli w „Ostatnim
rycerzu”
to fakt, że za mało jest tu Transformerów w Transformerach. Serio.
Optimusa praktycznie w ogóle nie ma, a jak już się pojawia to jest
to taka chora akcja, że w sumie żałujemy jego powrotu. Pojawiają
się tutaj roboty z trzeciego filmu, ale spoko... przecież po co
było wspominać o nich w „Wieku
zagłady”.
Pojawiają się też niesamowite nowe postaci. Obdarzyłam ogromnym
uczuciem niepozornego Cogmana, który nie dość, że był
przystojnym robotem, to w dodatku miał iście królewskie maniery.
No, ale jak się jest lokajem od 700 lat to renoma zobowiązuje.
Musiała się pojawić również nowa maskotka i ta rola przypadłą
Sqweeksowi. Uroczy i wywołujący matczyne uczucia, co zaskakujące!
Najfajniejsze w Transformerach zawsze były składaki. Także i ten
film posiada takiego montowanego robota a nazywa się on...
Dragonstorm. Cudowność w każdym calu, a jaka zaskakująca
składnia! Powalające, ale całkowicie groteskowe jest oblicze
nowego zagrożenia, stwórcy, Quintessy. Bardziej przypominając
człowieka niż robota, choć to coś bardziej na kształt Alice z
„Revenge
of the Fallen”.
Z mrocznych charakterów powraca oczywiście stary znajomy w
całkowicie odmienionej wersji. Ciężko stwierdzić, czy wygląda
lepiej czy gorzej, na pewno inaczej i śmiem stwierdzić, że
bardziej łagodnie. Jak wrócił? Dobre pytanie.
Od
kiedy zabrakło Shia LeBouf film zaczął krążyć w nieznanych
sobie terytoriach. Brakowało zabawnych i charyzmatycznych postaci, a
trzeba wierzyć na słowo, że sam Josh Duhamel nie jest w stanie
tego pociągnąć. W szczególności, że w obsadzie zabrakło
również jego wojskowego kumpla Tyrese Gibsona. Niestety, wiemy, że
Witwicky już się nie pojawi, po rewelacjach z „Ostatniego
rycerza” na
pewno nie, a Cade Yeager aka Mark Wahlberg nie jest w stanie godnie
go zastąpić. Nie po tym, co zrobił mu Michael Bay. Jest jednak
szansa, bo przy jego boku pojawiła się urocza Laura Haddock, która
zagarnia całe otoczenie. Jest odświeżająca i urocza. Sir Anthony
Hopkins również pojawia się w tym filmie. Nikt nie rozumie
dlaczego, ale osobiście uważam, że cel jest bardzo oczywisty-
ratunek! Sprawiał, że film stał się bardziej dystyngowany,
bardziej elegancki i taki... brytyjski. Na naszym oczach rośnie nam
również mały talent aktorski pd postacią Isabeli Moner. Zapowiada
się naprawdę obiecująco, a jest jednocześnie zadziorna i
niewinna. Przykre jest jednak, że pomimo takiej obsady, to wciąż
roboty odgrywają kluczową rolę i są bardziej charyzmatyczne od
żywych postaci. John Goodman, czy Omar Sy robią rewelacyjną robotę
nadając naszym kochanym robotom charakteru.
O Transformerach można pisać i
mówić bez końca, nawet jeżeli dopiero co zobaczyło się takiego
potworka jak „Transformers: Ostatni rycerz”. Michael Bay miał
spore ambicje, ale zdecydowanie chciał za wiele. Z niezliczonych
wątków zrobiła się jedna wielka sieczka, która bardziej mąci w
głowie niż cokolwiek rozjaśnia. Produkcja mogła nadać nowy
kierunek całej serii, mogła uczynić ją bardziej mroczną w
zrujnowanym świecie, ale twórcy nie mogli się powstrzymać. Zaraz
obok cudownych rycerzy Iaconu, którzy zachwycają majestatycznością
i nadają powagi pojawiają się pokraki w stylu Quintessy, nie
dające zapomnieć, że ostatecznie jest to film science fiction, a
nie bajeczka o rycerzach. Scenariusz pełny jest głupot, zupełnie
jakby zapomniano o czym były poprzednie filmy. Nie ma tutaj
spójności, wszystko się rozjeżdża jak z Ziemi do Cybertronu, a
to boli tak bardzo, że aż się chce płakać. Jako wielka fanka
serii odczuwam ogromny żal i rozgoryczenie. Nigdy nie sądziłam, że
film, który dał mi tyle radości doprowadzi mnie na skraj filmowego
załamania nerwowego.
Ocena: 4/10
Oryginalny
tytuł:
Transformers:
The Last Knight
/
Reżyseria: Michael
Bay
/ Scenariusz: Art
Marcum, Matt Holloway, Ken Nolan
/ Zdjęcia: Jonathan Sela / Muzyka: Steve
Jablonsky
/ Obsada: Mark Wahlberg, Laura Haddock, Anthony Hopkins, Josh
Duhamel, Santiago Cabrera, Isabela Moner, Jerrod Carmichael, John
Torturro
/ Kraj:
USA / Gatunek: Akcja,
Sci-Fi
Premiera kinowa: 21 czerwca 2017
(Świat) 23 czerwca 2017 (Polska)
Jak 4/6 to może nie jest aż tak źle?... Ja zrezugnowałem po 2 części. Pozdrawiam. :-)
OdpowiedzUsuńOceny są w 10 stopniowej skali 😜 a nie 6.
Usuń