Punkt
#8. Film, który zawsze chciałeś obejrzeć, ale nigdy nie
miałeś okazji
Oryginalny
tytuł: Rain Man |
Reżyseria: Barry Levinson | Scenariusz: Ronald Bass, Barry Morrow |
Obsada: Dustin Hoffman, Tom Cruise, Valeria Golino, Gerald R. Molen,
Michael D. Roberts, Lucinda Jenney | Kraj: USA | Gatunek: Dramat,
Komedia
Premiera: 12 grudnia 1988 (Świat) 31 grudnia 1988 (Polska)
Ocena:
8/10
Kultowa
produkcja Levinsona, wielokrotnie nagradzana przez krytyków,
pogrążyła wszystkich konkurentów w drodze po Oscary. W 2006 roku
Amerykański Instytut Filmowy umieścił „Rain Mana”
na liście najbardziej inspirujących filmów wszech czasów. Nie
trudno go pokochać, więc dlaczego czekałam z seansem tak długo?
Młody mężczyzna traci ojca, z którym od dłuższego czasu nie
utrzymywał kontaktu. Ku jego zaskoczeniu nie odziedzicza całego
jego majątku, a jedynie drobną częścią. Wyrusza do miejsca, w
którym znajduje się prawdziwy spadkobierca ogromnej fortuny i tym
sposobem poznaje swojego autystycznego starszego brata.
Niesamowity film o braterskiej miłości i odkrywaniu prawdziwego
szczęścia w życiu. Niepozorny początek, który szybko i
zaskakująco odmienia bieg całej historii. Charlie poznaje swojego
starszego brata Raya, który pomimo swojej choroby okazuje się być
niezwykłym człowiekiem. Jego przypadłość zrobiła z niego
geniusza, więc swoim umysłem zachwyca widzów na każdym kroku.
Szybkość liczenia, niesamowita pamięć, czyli wszystko to, co
mogłoby się przydać, aby zarobić trochę grosza. Z początku
Charlie denerwował swoimi niecnymi zamiarami wobec swojego
schorowanego brata. Łatwiej było go znienawidzić, niż zrozumieć,
w czym tkwił tak naprawdę problem. Pod pewnymi względami jest to
bardzo schematyczna fabuła, bowiem teraz co rusz spotykamy
produkcje, w których zawsze musi się coś zmienić, gdy tylko
człowiek przejrzy na oczy i dostrzeże prawdziwy sens życia.
Świetnie się patrzy na to, jak chory człowiek pomaga całkowicie
zdrowemu odkryć szczęście i je zrozumieć. Bardzo wzruszający
moment, przy którym pewnie nie jedna osoba uroniła łzę. Nic
jednak, nawet muzyka Hansa Zimmera- dopiero zaczynającego wówczas
karierę w show biznesie, nie zachwyca bardziej niż jeden człowiek-
Dustin Hoffman. Niesamowita odwaga, aby zagrać rolę autystycznego
mężczyzny. Genialna kreacja, w którą włożył całego siebie i
przekonał każdego. Nie należało to z pewnością do
najłatwiejszych, więc zdecydowanie zasłużył sobie na statuetkę
Oscara. Tak samo, jak cudowny jest Hoffman, tak też cudowność bije
od całego filmu. Tak uroczego, tak wzruszającego i naprawdę
przejmującego obrazu dawno nie widziałam. Pomimo wszystko
zachwycający!
Punkt
#16. Film Alfreda Hitchcocka
Oryginalny
tytuł: Psycho
| Reżyseria: Alfred Hitchock | Scenariusz: Joseph Stefano | Obsada:
Anthony Perkins, Vera Miles, Janet Leigh, John Gavin, Martin Balsam,
John McIntire, Simon Oakland | Kraj: USA | Gatunek: Thriller
Premiera: 16 czerwca 1960 (Świat) 31 grudnia 1960 (Polska)
Ocena:
8/10
Film
tak kultowy, że o jego wspaniałości nie wypada dyskutować.
„Psychoza”
to jeden z wielu wielu produkcji słynnego mistrza grozy Alfreda
Hitchocka. Klasyka gatunku, wciąż żyjąca pełną piersią.
Sekretarka ma na weekend zdeponować pieniądze klienta w banku.
Jednakże, wizja szybkiego wzbogacenia się jest bardzo kusząca i
zamiast do banku jedzie do rodziny. Zatrzymuje się w pobliskim
motelu prowadzonym przez psychopatę.
Oglądając
takie filmy jak „Psychoza”
żałuje się, że nie urodziło się wcześniej, w czasach kiedy
kino dopiero zaczyna zachwycać widzów albo chociaż zacząć
przygodę filmową od takich obrazów. Film Hitchcocka bez wątpienia
jest interesującym dziełem, które wpływa na naszą wyobraźnię.
Sama fabuła intryguje widza, a czarno-biały obraz zdecydowanie
pogłębia uczucie niepokoju i przytłoczenia. Historia nie należy
do najbardziej banalnych, ale też i nie do szczególnie
zaskakujących. Rozwój wydarzeń, śledztwo, to uczucie grozy-
wszystko ma określony cel i jest całkiem spójne. Jednakże biorąc
pod uwagę to ile filmów już człowiek obejrzał to finał nie jest
aż tak szokujący. To zdecydowany prekursor twista sytuacyjnego,
który ma wstrząsnąć widzem. Psychologiczne podejście do
tematu... trochę zagmatwane, trochę to wszystko wygląda jak wykład
przedstawiający jedynie suche fakty. W scenie rozpoznania nie ma już
żadnej tajemnicy- niestety. Nic jednak nie przebije ostatniej sceny.
Czy ktoś potrafi przekazać więcej emocji niż Norman za pomocą
jednego spojrzenia? Nagle zrozumiałe stało się zamiłowanie do
jego postaci, bo nie dość, że enigmatyczna, to w dodatku zagrana
na wysokim poziomie. Świetne!
Punkt
#33. Spaghetti western
Oryginalny
tytuł: La Bataille de
San Sebastian |
Reżyseria: Henri Verneuil | Scenariusz: Miguel Morayta, Ennio De
Concini, Serge Gance | Obsada: Anthony Quinn, Charles Bronson, Sam
Jaffe, Silvia Pinal, Anjanette Comer, Jaime Fernandez, Jorge Martinez
de Hoyos | Kraj: Francja, Meksyk, Włochy | Gatunek: Western
Premiera: 20 marca 1968 (Świat)
Ocena:
6/10
Jeden
z moich najbardziej znielubionych gatunków filmowych. Indianie
kontra kowboje kontra zwykli meksykańscy ludzie w produkcji mało
znanego tureckiego reżysera. Henri Verneuil wbija się w spaghetti
western dostarczając „Strzelby dla San Sebastian”.
Władze Meksyku chętnie zobaczyłyby go w lochach lub na stryczku,
jednakże pewien stary zakonnik postanawia uratować mu życie i
wyjeżdżając do San Sebastian ukrywa go w swoim powozie. Docierając
na miejsce znajdują jedynie ruiny starego kościoła, opustoszałe
domostwa i ludzi pragnących posłać kule w ich piersi.
Z niewiadomych mi przyczyn nie przepadam za westernami. Nigdy nie
sięgam po tytuły z tego gatunku, chyba, że z przypadku. Jednakże
wyzwanie to wyzwanie, trzeba rozszerzać horyzonty. Wbrew mojemu
przekonaniu nie każda historia tego typu musi być napakowana
banałami. Nie ma tutaj typowego starcia kowboje kontra Indianie, a
szkoda. Większość fabuły opiera się na religii i tym co ludzkie
wyznanie robi z człowiekiem. Fascynujący jest to obraz
społeczeństwa prawdziwie oddanego kościołowi, ślepo idącego za
decyzjami, prośbami, poświęcającego każdą chwilę, aby mu
służyć. Taka solidarność jest niezwykle ujmująca. Aczkolwiek
twórcy tutaj płatają figle logicznemu myśleniu i pokazują tych
ludzi niczym szalenie zmienne istoty, które w jednej chwili podążają
za swoim zakonnikiem, a w drugiej uciekają, gdzie pieprz rośnie,
gdy coś nie idzie po ich myśli. Inną głupotą jest tutaj
uzbrojenie po uszy zwyczajnych ludzi, zawierzeniu słowom „zakonnika”
i przejście wielu dni, aby pomóc w obronie miasta. Dziwne
wykorzystuje się tutaj patenty, a wprowadzenie tu jeszcze wątku
romantycznego jest już totalnym przegięciem. O dziwo film fajnie
się ogląda, w szczególności jak przychodzi popatrzeć na
podstarzałego już Anthony'ego Quinna, który wciąż daje radę,
choć momentami potwornie nuży. Nie ma tutaj wielkich starć Indian
z ludźmi, ale jak już do jednego dochodzi to trwa i trwa i trwa.
Dla jednych może być to męczące, a dla innych stanowić
kwintesencję całego filmu. Ja wiem jedno, obraz Verneuila nie
nakierował mnie na ścieżki westernu.
Prześlij komentarz