NOWOŚCI

poniedziałek, 27 lipca 2015

1180. Wirus, aut. Guillermo del Toro, Chuck Hogan


     Kiedy cztery lata temu czytałam powieść Guillermo del Toro i Chucka Hogana (recenzja), a w zeszłym roku po raz drugi, stwierdziłam jedno – byłby z tego super film! Po tym czasie, zupełnie jakby ta dwójka czytała w moich myślach i tak oto wspólnymi siłami ze stacją FX powstał nie film, a serial! Wydawałoby się, że to nawet lepiej przerobić „Wirusa” na kilku epizodyczną przygodę. Niestety, zarówno mnie, jak i zapewne innym fanom, szybko przyszło pożałować swojego banalnego życzenia, bowiem to co rozgrywa się na ekranie w żaden sposób nie oddaje klimatu powieści, a co gorsza... całkowicie zmienia wrażenia po lekturze!

     Na lotnisku JF Kennedy'ego w Nowym Jorku ląduje samolot widmo. Ze względu na brak oznak na pokładzie jako pierwsi do samolotu chcą wejść przedstawiciele Centrum Chorób Zakaźnych. Tymi przewodzi Ephraim Goodweather (Corey Stoll), który jest tak bardzo oddany pracy, że swego czasu nie dostrzegł rozpadającego się własnego małżeństwa. Kiedy wydaje się, że każdy pasażer jest martwy, Eph wraz ze swoją ekipą odnajdują czworo ocalałych, których od razu poddają kwarantannie. Reszta, pozbawionych krwi ciał zostaje przewieziona do kostnicy. Podczas, gdy koroner zajmuje się sekcją zwłok Eph wraz z Norą i Jimem (Mía Maestro, Sean Astin) w trakcie przeszukiwania samolotu odkrywają kolejne tajemnicze znalezisko- pięknie rzeźbioną, ale nie mniej przerażającą trumnę. Według słów sędziwego staruszka imieniem Abraham Setrakian (David Bradley) z mieczem w lasce może być ona kluczem do walki o przyszłość całej ludzkości, gdy tylko dwustu zmarłych pasażerów zacznie wracać i osuszać swoich ukochanych.
     Z „Wirusem” mam ten problem, że czytałam powieść, która szalenie mi się spodobała. Natomiast serial... można powiedzieć, że daleko mu do ideału. Niby koncepcja ta sama, większość postaci się pokrywa, ale akcja toczy się tak ślamazarnie, że ciężko jest utrzymać oczy szeroko otwarte podczas seansu. To co było zaletą w powieści, tutaj w ogóle nie ma racji bytu. Wszystko toczy się zbyt monotonnie, zbyt sennie. Można by oczywiście zrozumieć ten zamysł, gdyby wątki dramatyczne były o wiele lepiej rozbudowane- w końcu w „The Walking Dead” sprawdza się koncepcja, że mniej się dzieje, a więcej buduje się relacji między ludźmi.
Nie mniej, tutaj nawet nie próbuje się tego zrobić. Całość roztrząsa się o dziwaczną epidemię, której praktycznie w ogóle nie widać- w książce to już po chwili wampiry zaczęły mordować ludzi, a w serialu rozwleczone jest to niemiłosiernie. Pilot tej produkcji już zwiastuje nie do końca dynamiczną akcję, gdyż w książce po prostu wchodzą na pokład i po kilkudziesięciu stronach wychodzą. A w serialu rozwleka się to bodajże na dwa odcinki. Serio? Tak wielki wpływ na akcję ma oglądanie każdego centymetra samolotu? Dajcie spokój! I wtedy coś zaczyna się dziać, ale tylko po to, aby za chwilę znowu mnie zirytować ślamazarnością. Bardzo to jest wszystko nierówne, akcje są jakby pocięte i de facto nic nie wnoszą do ogólnego zarysu fabularnego. Spośród tych wszystkich epizodów najwięcej uwagi skupia na sobie chyba tylko jeden, ten,w którym bohaterowie walczą na stacji benzynowej. Tylko ten. Nawet objawienie się lica Mistrza jest dość komicznym incydentem i praktycznie zaważyło na całej mojej ocenie tegoż obrazu. A finał? Cóż... gorszego, bardziej bezdusznego wyobrazić sobie nie można! Taka jest jednak cała produkcja. Więcej emocji wzbudzają w widzu przeżycia Setrakiana z czasów II wojny światowej niżeli to, co dzieje się aktualnie z bohaterami tej opowieści. Dziwne to i całkowicie przerażające.
     Poza tym, że fabuła jest tutaj praktycznie żadna ogromną wadą filmu jest totalny brak klimatu, który tak bardzo wyczuwalny był podczas lektury powieści. Czego to wina? Raczej zdjęciowców, starających się zrobić z tego coś fajnego, ale w konsekwencji wyszło bardzo nijako. Drugim winowajcą są specjaliści od stylizacji i efektów specjalnych. Jak dla mnie wizerunek wampira z żądłem był całkowicie przyswajalny na etapie książki i tutaj bardzo dobrze udało się odwzorować wygląd. Jednakże to co zrobiono z Mistrzem przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Potwór bardziej przypominał zbitego szczeniaczka niż krwiożerczą bestię. Już więcej grozy budził jako szybko przemieszczający się łach niżeli coś z twarzą. Aczkolwiek zanimowanie tej plamy również mogłoby wyglądać atrakcyjniej. Tak czy inaczej, ciężko jest określić, czy te umarlaki to faktycznie wampiry, czy też dziwne zombiaki, bo w końcu wirus wampiryzmu? Aczkolwiek za to właśnie pokochałam powieść, za to niekonwencjonalne podejście do tak oklepanego tematu.
      Takiej tragedii aktorskiej to już dawno nie widziałam w żadnym filmie, czy serialu. Postać Epha była jedną z moich ulubionych podczas czytania książki, tuż obok Setrakiana. Natomiast tu? Jego przeładowana postać stała się zbyt przytłaczająca. Nie dość, że alkoholik, to w dodatku po rozwodzie i walczący o prawa nad synem- a przy okazji wciąż go zawodzący. Typowe. Ponadto ciąży na nim odpowiedzialność za dziwaczną epidemię wampiryczną, a jego ograniczony umysł w ogóle nie chce zaakceptować tego co się aktualnie dzieje. Corey Stoll w ogóle nie pasuje mi do tej postaci. Brak tutaj tej oczywistej odwagi, takiego charakteru, bowiem Ephraim w jego wykonaniu jest całkowicie nijaki- tak, pomimo takiego wielkiego bagażu. Beznadziejnością dorównywać może mu jedynie Mía Maestro, która także jest bezpłciowa zupełnie jak te wampiry. Wypada sztucznie i karykaturalnie podczas okazywania jakichkolwiek głębszych emocji, a szkoda! W powieści Nora również nie była zbyt ogarniętą postacią, ale nie była aż taka przezroczysta. Fajne jest to, że pomimo wszystko twórcy utrzymali takie postacie jak bogatego i schorowanego Palmera, czy Vasilija Feta. Dwie bardzo ciekawe kreacje, a aktorzy całkiem nieźle dobrani bardzo dobrze się sprawdzają. Jak dla mnie najciekawszą postacią pozostanie jednak Thomas Eichrost- były nazista, który został sługusem Mistrza. Richard Sammel idealnie odnalazł się w tej bezwzględnej roli. Co do Abrahama Setrakiana, to w powieści wypada o wiele bardziej atrakcyjnie niżeli w serialu. David Bradley nie do końca poradził sobie z ciężarem tej roli, ale i tak wypada o wiele lepiej niż niektórzy z bohaterów.
     Niestety, „Wirus” w żaden sposób nie spełnił moich oczekiwań, a nie były one aż tak wygórowane. Miało być dużo akcji, miało się coś dziać, miała się lać krew i miałam się bać iść spać po każdym kolejnym epizodzie. Miał być to najstraszliwszy z tworów del Toro, a skończyło się na tym, że zwyczajnie nudziłam się przed ekranem. Najgorsze jest to, że książkę pokochałam całym sercem i zawsze stawiałam ją w dziesiątce moich ulubionych. Tym bardziej niezrozumiałe jest dla mnie, jak można było zmarnować taki potencjał. Genialne podejście do wątku wampiryzmu, tak wszechstronny pod względem dramatyczności, ale przede wszystkim strachu temat, a jednak potraktowany tak bardzo płytko, tak bezemocjonalnie. Do tego aktorstwo, które w ogóle nie pomagało... Co się stało Guillermo?! Nie rozumiem...


Ocena: 3/10
Oryginalny tytuł: The Strain / Reżyseria: Guillermo del Toro i inni / Twórca: Guillermo del Toro, Chuck Hogan / Na podstawie: powieści Guillermo del Toro i Chucka Hogana „Wirus” (recenzja) / Zdjęcia: Gabriel Beristain, Mirosław Baszak, Checco Varese / Muzyka: Ramin Djawadi / Obsada: Corey Stoll, Mía Maestro, David Bradley, Miguel Gómez, Kevin Durand, Jonathan Hyde, Richard Sammel, Sean Astin, Natalie Brown, Jack Kesy, Ben Hyland, Roger R. Cross, Leslie Hope Kraj: USA / Gatunek: Horror / Liczba odcinków: 13

Premiera: 13 lipca 2014 (FX) 02 września 2014 (FOX Polska)

Prześlij komentarz