NOWOŚCI

niedziela, 24 maja 2015

10 powodów, dla których uwielbiam "The Room"

     Festiwal filmowy Cropp Kultowe co roku dostarcza niespotykanych wrażeń mieszkańcom Katowic i okolic. To czas, który można spędzić z innymi filmowymi geekami, którzy nie boją się filmów kiepskich, choć kultowych. Do takich zaliczyć można na pewno „The Room”, który już drugi rok z rzędu pojawia się na festiwalu. Tym razem zadbano o procenty, przy których wsparciu film okazuje się jeszcze lepszy. Dlaczego cieszy się takim sukcesem? Dlaczego ja tak bardzo go uwielbiam? Poniżej 10 powodów, dla których ponownie obejrzałam produkcję Tommy'ego Wiseau, ale uważajcie... możliwe, że natkniecie się na spoilery!


  1. Tommy Wiseau, czyli człowiek orkiestra.
Reżyser, scenarzysta, producent i główny aktor swojego filmu. I do tego jaki aktor! Znużenie ma wypisane nie tylko na twarzy, ale również w oczach i barwie głosu. Zupełnie, jakby nie musiał się starać, bo ten film sam się wybroni. O dziwo... broni się jak żaden inny kinowy blockbuster!
  1. Aktorstwo” rodem z opery mydlanej.
Aktorzy w filmie bawią się chyba tak samo dobrze, jak odtwórcy ról w serialach typu „Dlaczego ja?”. Są dramatyczni, grają emocje i wychodzi im z tego jedna wielka karykatura ich samych. Strzelane miny, wykonywane gesty... W efekcie śmiech na sali jest zapewniony.

  1. Śmiech Johnny'ego.
Jedna z najlepsiejszych rzeczy w filmie. Pojawia się w najbardziej trafionych miejscach do tego, żeby zepsuć całą powagę sytuacji. Nie jest to histeryczny śmiech. Ooo nie... Śmiech Johnny'ego to tak naprawdę znudzone zapchaj dziurki, które są genialnie zaraźliwe. Ktoś opowiada ci przejmującą historię? Skwituj to zwyczajowym „What a story” i wybuchnij śmiechem Johnny'ego. Sukces!
  1. Kultowe dialogi - pamiętliwe, bo proste.
Nie ma szans, żeby wyjść z sali kinowej nie pamiętając chociażby jednego dialogu, zwrotu, tekstu wypowiadanego przez bohaterów. Są tak proste, a przy tym tak rozbrajająco głupiutkie, że od razu wpijają się w nasz mózg, niczym najlepsze wspomnienie. Zwrot „Oh, hi...(tu wstaw imię dowolnej postaci)” jest tak często stosowany, że aż doczekał się pijackiej gry. Zawsze jak pojawi się „Oh, hi” trzeba wypić kieliszek wódki. Funny!
  1. Logika przyczynowo-skutkowa bohaterów, a przy tym i scenariusza.
Inteligencja scenariusza jest powalająca. Zupełnie, jakby Tommy pisał go na dragach. Najgorsza rzecz z możliwych, za którą ludzie tak bardzo uwielbiają ten film. Normalnym jest przecież to, że najpierw zapowiadamy gościowi, że jesteśmy zajęci, a potem zapraszamy go na coś do picia, czy chociaż pójście na szybki numerek do mieszkania sąsiadów... Oczywistym wydaje się zmiana tematu podczas luźnej pogawędki z tajnych rzeczy związanych z pracą na życie seksualne kolegi. Takie głupotki serwuje nam Wiseau i za to go uwielbiamy.
  1. Problematyka Lisy.
Bohaterka grana przez Juliette Danielle ma takie problemy, że na jedną osobę to zdecydowanie za mało. Masz raka? „Don't worry about it!”. Nie kochasz swojego faceta? „Don't worry about it!”. Po co się przejmować skoro można to zrobić jutro! Kocha faceta, który jej nie kocha. Ją kocha facet, którego ona nie kocha. Pogadajmy o tym tylko po to, aby ona mogła za chwilę powiedzieć „I don't want to talk about it”. Jest tak zajęta staraniem się nie być pod kontrolą matki, że wszystkich wkoło pyta, co powinna zrobić. Jest z facetem tylko dlatego, że daje jej „financial security”. Tęskni za innym, którego dopiero co widziała. Lisa to chodząca bezmózga blondi, która potrzebuje uwagi dlatego zakłada więc seksowną czerwoną suknię.

  1. Żenujące sceny łóżkowe, najwyraźniej dla samych aktorów również.
Cztery najbardziej zjawiskowe sceny w filmie. Chwile kiedy kiepskie aktorstwo miesza się z dziwacznymi ruchami i tandetną muzyką. A może jednak nie? Może rozpalone świece, romantyczna muzyka i ubrana w seksowne ciuchy dziewczyna to zapowiedź czegoś innego niż seks. Niektórzy faceci są tacy nieogarnięci. Te wszystkie podśmiechiwania, zabawy z różami i innego rodzaju urozmaicenia nie dodają pikanterii, wręcz żenują i... bawią do łez. Jest pościelowo, jest romantycznie i tak bardzo... dziwacznie!
  1. Epickie sceny, jeszcze bardziej pamiętliwe niż dialogi.
Kilka genialnych w swojej beznadziejności scen, które gwarantują sukces filmu. Wiekopomna scena na dachu, na który Johnny wchodzi krzycząc w przestworza, że wcale nie uderzył Lisy i nagle łubudu... „Oh, hi Mark!”. Tak po prostu. Genialna scena w kwiaciarni, która też powala logicznością i aktorstwem, a akcja rzucaniem do siebie piłką futbolową kiedy faceci odziani są w garniaki również zarąbista. Do tej pory nikt nie wie dlaczego je wtedy nosili, skoro ślub miał być dopiero za miesiąc. Who cares! Wszystkie rozkminy matki Lisy również należą do najbardziej udanych. W zasadzie... to każda kolejna scena w tym filmie godna jest zapamiętania i z chęcią się do niej powraca.
  1. Muzyka - tak bardzo celtycka, tak bardzo romantyczna.
Aranżacja muzyczna niczym z okropniastej telenoweli, aczkolwiek momentami przypominająca celtycką grę komputerową. Do tego dodać trzeba jeszcze popowe, bardzo pościelowe kawałki łóżkowe i hit muzyczny gwarantowany. Nigdy nie zapomnę tego przyklaskiwania widowni w rytm muzyki. Dość hardkorowe zestawienie z „romantycznymi” scenami w łóżku. Kibicowanie Johnny'emu? Why not!

  1. Przechodnie mieszkanie Johnny'ego.
Ułożenie mieszkania Johnny'ego jest tak dziwaczne, że ciężko jest pojąć jego plastyczność. Nigdy nie wiadomo, gdzie aktualnie znajdują się drzwi przez które ktoś wejdzie. A możecie mi uwierzyć, że tam często pojawia się bardzo wiele dziwnych osób. Trudno jest mi pojąć taki tłok w mieszkaniu jednego człowieka. Zupełnie jakby Johnny i Lisa byli swoistym magnesem na dziwnych ludzi, którzy najwyraźniej nie mają się gdzie podziać. Dobrze, że i nas zaprosili do swojego domostwa o niecodziennym ustawieniu, bo to właśnie w nim odbywa się najlepsza zabawa!
Film obejrzałam ponownie w ramach 18. Festiwalu Filmowego CROPP Kultowe! 

1 komentarz :

  1. Ha:) Niezła analiza, szkoda, że przegapiłam ten festiwal;)

    OdpowiedzUsuń