Festiwal filmowy Cropp Kultowe co roku dostarcza
niespotykanych wrażeń mieszkańcom Katowic i okolic. To czas, który
można spędzić z innymi filmowymi geekami, którzy nie boją się
filmów kiepskich, choć kultowych. Do takich zaliczyć można na
pewno „The Room”, który już drugi rok z rzędu
pojawia się na festiwalu. Tym razem zadbano o procenty, przy których
wsparciu film okazuje się jeszcze lepszy. Dlaczego cieszy się takim
sukcesem? Dlaczego ja tak bardzo go uwielbiam? Poniżej 10 powodów,
dla których ponownie obejrzałam produkcję Tommy'ego Wiseau, ale
uważajcie... możliwe, że natkniecie się na spoilery!
- Tommy Wiseau, czyli człowiek orkiestra.
Reżyser, scenarzysta, producent i główny aktor
swojego filmu. I do tego jaki aktor! Znużenie ma wypisane nie tylko
na twarzy, ale również w oczach i barwie głosu. Zupełnie, jakby
nie musiał się starać, bo ten film sam się wybroni. O dziwo...
broni się jak żaden inny kinowy blockbuster!
- „Aktorstwo” rodem z opery mydlanej.
Aktorzy w filmie bawią się chyba tak samo dobrze, jak
odtwórcy ról w serialach typu „Dlaczego ja?”. Są dramatyczni,
grają emocje i wychodzi im z tego jedna wielka karykatura ich
samych. Strzelane miny, wykonywane gesty... W efekcie śmiech na sali
jest zapewniony.
- Śmiech Johnny'ego.
Jedna z najlepsiejszych rzeczy w filmie. Pojawia się w
najbardziej trafionych miejscach do tego, żeby zepsuć całą powagę
sytuacji. Nie jest to histeryczny śmiech. Ooo nie... Śmiech
Johnny'ego to tak naprawdę znudzone zapchaj dziurki, które są
genialnie zaraźliwe. Ktoś opowiada ci przejmującą historię?
Skwituj to zwyczajowym „What a story” i wybuchnij śmiechem
Johnny'ego. Sukces!
- Kultowe dialogi - pamiętliwe, bo proste.
Nie
ma szans, żeby wyjść z sali kinowej nie pamiętając chociażby
jednego dialogu, zwrotu, tekstu wypowiadanego przez bohaterów. Są
tak proste, a przy tym tak rozbrajająco głupiutkie, że od razu
wpijają się w nasz mózg, niczym najlepsze wspomnienie. Zwrot „Oh,
hi...(tu wstaw imię dowolnej postaci)” jest tak często stosowany,
że aż doczekał się pijackiej gry. Zawsze jak pojawi się „Oh,
hi” trzeba wypić kieliszek wódki. Funny!
- Logika przyczynowo-skutkowa bohaterów, a przy tym i scenariusza.
Inteligencja
scenariusza jest powalająca. Zupełnie, jakby Tommy pisał go na
dragach. Najgorsza rzecz z możliwych, za którą ludzie tak bardzo
uwielbiają ten film. Normalnym jest przecież to, że najpierw
zapowiadamy gościowi, że jesteśmy zajęci, a potem zapraszamy go
na coś do picia, czy chociaż pójście na szybki numerek do
mieszkania sąsiadów... Oczywistym wydaje się zmiana tematu podczas
luźnej pogawędki z tajnych rzeczy związanych z pracą na życie
seksualne kolegi. Takie głupotki serwuje nam Wiseau i za to go
uwielbiamy.
- Problematyka Lisy.
Bohaterka grana przez
Juliette Danielle ma takie problemy, że na jedną osobę to
zdecydowanie za mało. Masz raka? „Don't worry about it!”. Nie
kochasz swojego faceta? „Don't worry about it!”. Po co się
przejmować skoro można to zrobić jutro! Kocha faceta, który jej
nie kocha. Ją kocha facet, którego ona nie kocha. Pogadajmy o tym
tylko po to, aby ona mogła za chwilę powiedzieć „I don't want to
talk about it”. Jest tak zajęta staraniem się nie być pod
kontrolą matki, że wszystkich wkoło pyta, co powinna zrobić. Jest
z facetem tylko dlatego, że daje jej „financial security”.
Tęskni za innym, którego dopiero co widziała. Lisa to chodząca
bezmózga blondi, która potrzebuje uwagi dlatego zakłada więc
seksowną czerwoną suknię.
- Żenujące sceny łóżkowe, najwyraźniej dla samych aktorów również.
Cztery najbardziej zjawiskowe sceny w filmie. Chwile
kiedy kiepskie aktorstwo miesza się z dziwacznymi ruchami i tandetną
muzyką. A może jednak nie? Może rozpalone świece, romantyczna
muzyka i ubrana w seksowne ciuchy dziewczyna to zapowiedź czegoś
innego niż seks. Niektórzy faceci są tacy nieogarnięci. Te
wszystkie podśmiechiwania, zabawy z różami i innego rodzaju
urozmaicenia nie dodają pikanterii, wręcz żenują i... bawią do
łez. Jest pościelowo, jest romantycznie i tak bardzo... dziwacznie!
- Epickie sceny, jeszcze bardziej pamiętliwe niż dialogi.
Kilka genialnych w swojej beznadziejności scen, które
gwarantują sukces filmu. Wiekopomna scena na dachu, na który Johnny
wchodzi krzycząc w przestworza, że wcale nie uderzył Lisy i nagle
łubudu... „Oh, hi Mark!”. Tak po prostu. Genialna scena w
kwiaciarni, która też powala logicznością i aktorstwem, a akcja
rzucaniem do siebie piłką futbolową kiedy faceci odziani są w
garniaki również zarąbista. Do tej pory nikt nie wie dlaczego je
wtedy nosili, skoro ślub miał być dopiero za miesiąc. Who cares!
Wszystkie rozkminy matki Lisy również należą do najbardziej
udanych. W zasadzie... to każda kolejna scena w tym filmie godna
jest zapamiętania i z chęcią się do niej powraca.
- Muzyka - tak bardzo celtycka, tak bardzo romantyczna.
Aranżacja
muzyczna niczym z okropniastej telenoweli, aczkolwiek momentami
przypominająca celtycką grę komputerową. Do tego dodać trzeba
jeszcze popowe, bardzo pościelowe kawałki łóżkowe i hit muzyczny
gwarantowany. Nigdy nie zapomnę tego przyklaskiwania widowni w rytm
muzyki. Dość hardkorowe zestawienie z „romantycznymi” scenami w
łóżku. Kibicowanie Johnny'emu? Why not!
- Przechodnie mieszkanie Johnny'ego.
Ułożenie mieszkania
Johnny'ego jest tak dziwaczne, że ciężko jest pojąć jego
plastyczność. Nigdy nie wiadomo, gdzie aktualnie znajdują się
drzwi przez które ktoś wejdzie. A możecie mi uwierzyć, że tam
często pojawia się bardzo wiele dziwnych osób. Trudno jest mi
pojąć taki tłok w mieszkaniu jednego człowieka. Zupełnie jakby
Johnny i Lisa byli swoistym magnesem na dziwnych ludzi, którzy
najwyraźniej nie mają się gdzie podziać. Dobrze, że i nas
zaprosili do swojego domostwa o niecodziennym ustawieniu, bo to
właśnie w nim odbywa się najlepsza zabawa!
Film obejrzałam ponownie w ramach 18. Festiwalu Filmowego CROPP Kultowe!
Ha:) Niezła analiza, szkoda, że przegapiłam ten festiwal;)
OdpowiedzUsuń