
Reżyseria: Jacques Audiard
Scenariusz: Jacques Audiard, Thomas Bidegain
Na podstawie: opowiadania Craiga Davidsona „Rust and Bone”
Zdjęcia: Stéphanie Fontaine
Muzyka: Alexandre Desplat
Kraj: Francja, Belgia
Gatunek: Melodramat
Premiera: 17 maja 2012 (Świat) 08 lutego 2013 (Polska)
Obsada: Marion Cotillard, Matthias Schoenaerts, Armand Verdure, Céline Sallette, Corinne Masiero, Bouli Lanners
Już
nic mnie chyba nie zdziwi, ale okazuje się, że niektóre filmy
wciąż potrafią mnie zaskoczyć. Kooprodukcja francusko-belgijska
bazująca na opowiadaniu autorstwa Craiga Davidsona bardzo dobrze
wpisuje się w moją tolerancję przewidywalności i tym też
sposobem „Z krwi i kości”
stało się dość znośnym obrazem. Francuzi świetnie radzą sobie
z budowaniem emocji, w końcu ich rodzimy kraj uchodzi wręcz za
wyznacznik wszelkich uczuć, dlatego zdawałoby się, że Jacques
Audiard z pewnością odzwierciedli to na ekranie. O tym jak twórca
wielokrotnie nagradzanego „Proroka”
poradził sobie z dość ciężkim tematem, mówi sam film.
Alain
(Matthias Schoenaerts)
to raczej mocno nieodpowiedzialny człowiek, zapatrzony w siebie,
choć bez problemu zabiera swoje dziecko z rąk matki narkomanki.
Teraz przesiadują u jego siostry, aby stanąć na nogi. Podczas
jednego z pierwszych dni pracy, jako ochroniarz w modnym klubie
poznaje Stéphanie
(Marion Cotillard),
którą ratuje przed pobiciem. Kobieta ma bardzo pasjonujące
zajęcie- trenuje orki. Dlatego kiedy podczas jednego z
organizowanych pokazów dochodzi do tragedii, w wyniku, którego
Stéphanie
doznaje trwałego uszczerbku na zdrowiu, cały świat wali jej się
na głowę. Całkowicie niespodziewanie, idealnym oparciem, staje się
dla niej silne ramię i wrażliwa dusza Alaina.
Dwójka
całkowicie obcych sobie ludzi, całkowicie różnych od siebie
charakterów nagle staje sobie bliższa niż ktokolwiek inny. Mocno
zaskakujące, w szczególności, że niewiele rzeczy na to zapowiada,
wręcz przeciwnie. Nie mniej, temat się toczy w dość interesującym
kierunku i wielu z pewnością zastanawiało, czy jest to przyjaźń,
czy już kochanie. „Z krwi i kości”
prezentuje dość nietuzinkowy sposób na podnoszenie się z
popiołów, choć też nie do końca taki nieoczekiwany, bo nie od
dziś wiadomo, że towarzystwo drugiej osoby działa na naszą
korzyść. Nie bacząc na żadne ułomności i akceptując w pełni
ubytki charakterów ta dwójka nawiązuje dość specyficzną
znajomość, która momentami ociera się o brutalność, innym razem
o romans, a jeszcze innym bazuje na ufności. Rozgrywa się tu
dramat, z jednej strony dotyczący kobiety, która zostaje kaleką z
powodu swojej pasji, a z drugiego człowieka w straszliwej biedzie,
nie potrafiącego wziąć na siebie odrobiny odpowiedzialności. Oba
wątki bardzo dobrze wyważone i w równym stopniu uzupełniające
się. W sumie wszystko wydaje się płynne, nawet za płynne, bo w
pewnym momencie zaczyna nużyć ta monotonia. Wydawałoby się, że
sporo tu emocji, jednakże tak skrzętnie są one ukryte, że
momentami ciężko jest je wyczytać pomiędzy słowami. Oczywiście,
w zasadzie przemawia to na plus filmu, bo nie pokazuje palcem kiedy
mamy się zaśmiać, a kiedy rozpłakać. Widać to w szczególności
po pracy kamery, która nie skupia się na powodach. Było to ukazane
zarówno w czasie wypadku podczas przedstawienia, kiedy to obraz
skupiał się na jednej z asystentek niżeli na trenerce, a także
drugiego na jeziorze, kiedy to operator skupił się bardziej na
obliczu bohatera, niżeli na dramacie rozgrywającym się za jego
plecami. Takie drobiazgi pozytywnie wypływają na odbiór filmu.
Nie
mniej, najwięcej emocji, wręcz fascynacji wzbudzało zajęcie
Stéphanie.
Nikt mi nie powie, że nie chciałby zobaczyć podobnego pokazu z
orkami, czy nawet delfinami, i że nie zachwyciła go scena przed
zbiornikiem wodnym i bliskością jaką główna bohaterka nawiązała
ze znajomą jej wyszkoloną orką, robiąc przy tym wyjątkowy pokaz.
Scena tak urzekająca i wspaniała, że to właśnie o niej pamięta
się przez dłuższy czas po zakończeniu seansu. Do tego dochodzą
piękne zdjęcia i nie najgorsze ujęcia, no i przede wszystkim
muzyka Alexandre Desplata, który nie ustaje w zabawie ludzkimi
emocjami.
Z pewnością na uwagę zasługują tu dwie główne role. Marion
Cotillard ponownie udowadnia jak dobrą jest aktorką. Rola dość
wymagająca, z którą zdecydowanie sobie poradziła. Była
prawdziwa, a więc i przekonująca. Naturalna, nie obawiająca się
worów pod oczami, czy nagości. Jednakże to nazwisko mówi samo za
siebie. Prawdziwym zaskoczeniem jest tutaj Matthias Schoenaerts. Nie
tylko dlatego, że dzięki niemu było na kim oko zawiesić, a nawet
i się zarumienić, ale przede wszystkim z powodu bardzo dobrej gry
aktorskiej. Ukazując cały wachlarz emocji okazał się być
perfekcyjny w każdej jednej. Wyglądał niczym kolega z blokowiska,
więc stał się bardzo realną postacią, z którą wielu mogłoby
się utożsamiać. Świetnie dobrali się z tym duetem, bardzo dobrze
to razem zagrało, a tym samym można uwierzyć w nietypową relację,
która połączyła tę dwójkę.
„Z
krwi i kości” to przede
wszystkim film pełen niewysłowionych emocji, które nie do końca
zawsze są dostrzegalne. Z początku zapowiadający się dość
nieciekawie obraz, szybko nabrał charakteru traktując o prawdziwych
ludziach i faktycznych ich dramatach, ale jednocześnie nie stając
się filmem przegadanym. Wszystko to w jak najlepszej pracy kamery, z
wykorzystaniem muzycznego talentu Alexandre Desplata i aktorstwa
świetnych aktorów. I choć taka mieszanka nie mogła się nie udać,
to jednak coś tutaj nie zagrało. Zdecydowanie jest to film dla
tych, którzy lubują w niewypowiedzianym pięknie ukrytym w
skradzionych spojrzeniach i delikatnych gestach, a także
brutalności walk ulicznych.
Ocena: 7/10
Recenzja
dla FilmFreak!
Prześlij komentarz