Reżyseria:
Alejandro González
Iñárritu
Scenariusz: Alejandro González Iñárritu, Nicolás Giacobone, Alexander Dinelaris, Armando Bo
Scenariusz: Alejandro González Iñárritu, Nicolás Giacobone, Alexander Dinelaris, Armando Bo
Zdjęcia: Emmanuel Lubezki
Muzyka: Antonio Sanchez
Kraj: USA
Gatunek: Dramat, Komedia
Premiera: 27 sierpnia 2014 (Świat) 23
stycznia 2015 (Polska)
Obsada: Michael Keaton, Zach Galifianakis,
Edward Norton, Andrea Riseborough, Amy Ryan, Emma Stone, Naomi Watts,
Lindsay Duncan
O tym, że jest to film wyjątkowy
wie każdy. O tym, że nie jest to obraz dla każdego wiedzą wszyscy
Ci, którzy film widzieli. Najnowsza produkcja od Alejandro Gonzáleza
Iñárritu
jest tak nietypową wykładnią aktorskiego życia, że trudno jest
przejść obok niej obojętnie. Jedni pokochają „Birdmana”,
innych bardziej sfrustruje, ale prawdą jest niezaprzeczalną, że
ten niecodzienny twór zaskarbił sobie serca krytyków obsypujących
go licznymi nagrodami.
Riggan Thomson (Michael Keaton) niegdyś królował na
wielkim ekranie niczym gwiazda kinowego przeboju o superbohaterze-
Birdmanie. Po wielu latach, kiedy wydaje się, że świat zapomniał
o jego przygodzie z kinem akcji aktor postanawia przenieść na deski
broadwayowskiego teatru jedną z powieści swojego ulubionego
pisarza, któremu zawdzięcza całe swoje aktorstwo. Miotając się
pomiędzy doborem właściwej obsady, a walką z nowojorskimi
krytykami coraz bardziej oddala się od rodziny. A wszystkiemu winny
jest ten mały skrzeczący głosik za uchem, szepczące alter ego,
ćwierkający Birdman.
Początek nowego roku przynosi nam same dobre filmy- jak zwykle to
bywa w sezonie oscarowym. Jednakże spośród wszystkich zdecydowanie
wyróżnia się „Birdman”, czyli dziecko
meksykańskiego cudotwórcy filmowego, który postanowił zagrać nam
na nosie. W bardzo specyficzny sposób prezentuje historię
człowieka, niegdyś uwielbianą przez tłumy gwiazdę kina akcji,
teraz lekko podstarzałego, przygaszonego, niemalże u kresu swojej
kariery. Tym samym przedstawia prawdziwy świat kina, dramat aktorów
zapomnianych, zepchniętych na margines, mających albo kiepskich
agentów, albo po prostu będących kiepskimi aktorami. No i jest też
druga strona barykady, czyli rzesza krytyków, czekająca na
najdrobniejsze potknięcia, aby móc zniszczyć ich karierę jedną
niepochlebną recenzją. Niektórzy uważają, że film ten idealnie
pasuje do obsadzonego tu w głównej roli Michaela Keatona, którego
dziś już niewielu pamięta. Czasy kiedy grał w „Soku z
żuka”, czy tytułowego Batmana u Tima Burtona już dawno
minęły i od tamtej pory nie nadarzyła mu się żadna okazja, aby
zabłysnąć. Rolą Riggana może odmienić swój los, bo to właśnie
o nim mówi teraz cały świat jako o mocnym kandydacie do
tegorocznych Oscarów. Dla niego jest to idealne podsumowanie jego
kariery, nic więc dziwnego, że odnalazł się w roli opuszczonego
aktora. Czy mierzy się z podobnymi problemami jak jego bohater? Czy
również ratować musi swoją rodzinę z opresji? Czy walczyć musi
z tak silną depresją, że aż słyszy cichutkie głosiki za uszami?
To już nie nasz interes wnikać.
Po takim filmie nie można oczekiwać zbyt wielkich porywów
dramatycznych, nawet jeżeli główny bohater niegdyś był
superbohaterem. Uskrzydlony, upierzony człowiek w ciasnym wdzianku
nie dostarcza większych fascynacji. Fabuła to głównie wewnętrzna
walka Riggana i próba udowodnienia, że włada on tajemnymi siłami,
odziedziczonymi chyba po Birdmanie. Tutaj kluczowych jest kilka scen,
które pozwalają na indywidualną interpretację widza, co z jednej
strony jest doskonałym manewrem, a z drugiej lekko frustrującym.
Wszystko okraszone jest odrobiną humoru, bardziej subtelnym niż
natarczywym, wręcz ledwo wyczuwalnym.
Prawdziwa moc tkwi tutaj w warstwie wizualnej, bowiem każdy doceni
majstersztyk, którym okazuje się być montaż dający wrażenie
ciągłości ujęcia. Kamera bardzo płynnie przechodzi z jednego
miejsca w drugie, z jednego wątku do drugiego. Prześlizguje się po
ścianach, suficie, bohaterach. Wygląda to wspaniale, jak gdyby cały
film nakręcono jednym ciągiem. W sprawie zdjęć Iñárritu
postawił na swojego rodaka- Emmanuela Lubezkiego, który już nie
raz udowodnił swój kunszt chociażby przy okazji „Grawitacji”.
Teraz znowu wychodzi przed szereg, zachwycając, a tym samym
zasługując na uznanie. Jedyne co w tym wszystkim autentycznie nie
pasuje, to ścieżka dźwiękowa, której kakofoniczne walenie w
perkusję sprawia, że u finału głowa chce nam eksplodować. W
wielu sytuacjach to nierytmiczne uderzanie w talerze przez Antonio
Sancheza wydaje się być całkiem sensowne, wręcz pasuje do tych
niektórych wydarzeń podkreślając dramaturgię, pewną ich
abstrakcyjność. Aczkolwiek w większości przypadków w ogóle się
to nie sprawdza, można wręcz powiedzieć, że aż sprawia fizyczny
ból. Nie da się tego słuchać i z radością witamy błogą ciszę
przerywaną jedynie przez dialogi bohaterów lub jakieś subtelne
muzyczne wojaże.
Najnowszy film od meksykańskiego twórcy to obraz niezwykle...
niekonwencjonalny. „Birdman” nie jest czymś, co
obejrzeć można zawsze i wszędzie- takie rzeczy ogląda się tylko
w kinie, bo warto. Nie oznacza to jednak, że nie nabawimy się przy
okazji potwornego bólu głowy! Powodów ku temu jest kilka-
począwszy od ciężkiej do ogarnięcia tematyki produkcji, poprzez
wizualną abstrakcję, kończąc na kakofonii dźwięków
dobiegających do nas z ekranu. W całym tym chaosie trudno jest
odnaleźć to, co oczekiwaliśmy się otrzymać, ale przynajmniej
obsada sprawdza się na medal. Jedni wyjdą z kina zawiedzeni, inni
całkowicie zszokowani w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Ja nie
ulęgnąwszy fascynacji zaliczam się do tej pierwszej grupy.
Ocena: 6/10
Mnie film pozostawił z mieszanymi uczuciami, ale nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobał. ;)
OdpowiedzUsuń