Reżyseria: Dustin Hoffman
Scenariusz: Ronald Harwood
Na podstawie: sztuki Ronalda Harwooda
Zdjęcia: John de Borman
Muzyka: Dario Marianelli
Kraj: Wielka Brytania
Gatunek: Dramat, Komedia
Premiera: 09 września 2012 (Świat) 12 kwietnia 2013 (Polska)
Obsada: Maggie Smith, Tom Courtenay, Billy Connolly, Pauline Collins, Michael Gambon, Sheridan Smith, Gwyneth Jones
Patrząc
na nazwisko Dustin Hoffman wielu ma przed oczami jego wiekompomne
role w filmach takich, jak „Tootsie”,
czy „Rodzina Kramerów”.
Dwukrotnie nagradzany Oskarem za aktorstwo, niemalże
osiemdziesięcioletni charyzmatyczny człowiek, tym razem debiutuje
po drugiej stronie kamery, aby rozliczyć się z cieniami starzenia
się poprzez ekranizację sztuki autorstwa Ronalda Harwooda. Tym
samym „Kwartet”
okazał się być na wskroś przenikliwy, ale i nie pozbawiony ciepła
i uroku, którym emanuje reżyser.
Dom
spokojnej starości, gdzie schronienie odnajdują przygasłe gwiazdy
muzyki dawnych lat. To właśnie w tym miejscu znajduje się trójka
najlepszych przyjaciół- Wilf, Cissy oraz Reg (Billy
Connolly, Pauline Collins, Tom Courtenay),
którzy w latach swojej świetności tworzyli najlepszy Kwartet na
Wyspach. Jednakże na skutek niefortunnego splotu wydarzeń ich drogi
rozchodzą się z ich koleżanką Jean Horton (Maggie
Smith), na wiele wiele
lat. Tym większe jest ich zaskoczenie, kiedy kobieta uzupełniająca
ich grupę staje na progu domu starości. Jej niespodziewane
pojawienie się nie wszystkim jednak przypada do gustu, przede
wszystkim jej byłemu mężowi Reginaldowi, który nie potrafi
wybaczyć jej pomyłki sprzed lat. Teraz może uda im się złożyć
topór wojenny, aby po wielu latach jeszcze raz wystąpić w
Kwartecie na rzecz Domu starości z okazji urodzin Verdiego.
„Kwartet”
okazał się być filmem, który zaskakuje już od pierwszych minut.
Sklasyfikowany do dość pokrętnej kategorii na granicy dramatu i
komedii, nie gwarantował jakichkolwiek chwil na rozbawienie. Jakże
wielkie było moje zdziwienie, gdy Dustin Hoffman przywitał każdego
widza właśnie z humorem. Ani perwersyjnym, ani obraźliwym, po
prostu zwyczajnym, naturalnym poczuciem humoru, którego pozazdrościć
mógłby mu każdy. Świetni wyważony i wprowadzony dzięki
znakomitym kreacjom aktorskim stanowił sporą osłodę dla
okrucieństwa, jakie niesie za sobą starość. Rzecz, jakże
nieunikniona, a jednocześnie poprzez produkcję filmową ukazująca
prawdziwą siłę, mądrość, ale przede wszystkim energię życiową,
która tkwi w tych radosnych staruszkach. Czyżby dlatego, że
spełnionych? Choć większość z nich nie ma bliskich, który
mogliby ich odwiedzić. Czy po prostu szczęśliwych z powodu
współtowarzyszy i ogólnego zamiłowania do słowa śpiewanego i
muzyki? Na pewnym etapie seansu uzmysłowimy sobie, że uśmiech
wciąż tkwi na naszych ustach, bez względu na to, czy Wilf zarzucił
kolejnym dowcipem, czy też obserwowaliśmy, jak myszkował po
szklarni.
Humor nie jest tutaj jedynym atutem, bardziej rzuca się na nasze
serca urok, który bije od samej historii. Nie jest to bowiem pięknie
odegrana opera, która zrzesza w sobie największych muzyków, ale
również i ukryta pod nią opowieść o miłości rozkwitającej na
nowo w późnej starości. Rozczulał Was kiedyś widok dziadka
trzymającego za rękę babcię? To tutaj całkowicie się
zatracicie. Nieporozumienia i błędy z przeszłości stają na
drodze do szczęścia i choć tak wiele lat minęło od rozstania,
uczucia wydają się być wciąż żywe. Stają jednak naprzeciw
trudom, jakie niesie za sobą nieubłaganie mijający czas. Jedni
walczący z chorobami układu kostnego, inni nie mogący poradzić
sobie z Alzheimerem, czy słabym sercem. Jednakże wydaje się to być
ich najmniejszym problemem w obliczu utraty fanów, czy zawiedzenia
samego siebie z powodu starzejącego się wraz z nimi talentu.
Dlatego nic tak bardziej nie wzrusza, jak scena finałowa, w której
kumulują się wszystkie nagromadzone dotychczas w nas emocje!
Ze
wspaniałą muzyką Dario Marianelliego („Anna
Karenina”), który
ponownie pokazał jak wielką duszę ma do wielkich brzmień, aktorzy
wspaniale pracowali. Tytułowy kwartet to cztery najznakomitsze
nazwiska brytyjskiego kina, którzy wznieśli się na szczyt poprzez
mniej bądź bardziej światowe role. Moc tkwi oczywiście w samych
postaciach, które świetnie uwidocznione same w sobie stanowiły
zapis nutowy dla obsady aktorskiej. Za bardziej rozrywkowe i dowcipne
role uznać można Wilfa i Cissy. W tym starciu lepiej wypada
Connolly, bo stał się przy okazji uwodzicielski i szarmancki w tym
swoim humorze. Z kolei Collins dość zdziecinniała obrazując
zupełnie inny problem starości. Drugą stronę stanowili Jean i
Reggie, którzy bardziej stonowali walczyli przede wszystkim ze swoją
własną, wspólną przeszłością. Z Maggie Smith i Toma Courteneya
bije pewna elegancja, a zarazem powściągliwość, co wykorzystali
oczywiście na potrzeby filmu. Cała czwórka wspólnie tworzyła
naprawdę świetny kwartet śpiewaków.
„Kwartet”
to jeden z najbardziej zaskakujących filmów, jakie przyszło mi
ostatnio oglądać. Jest to niesamowicie ciepła opowieść z lekko
gorzkim zabarwieniem, gdzie bohaterowie walczą ze swoją pamięcią,
ruchliwością, czy emocjami. Zupełnie, jakby sam Dustin Hoffman
przelał na swój film wszelkie swoje obawy i odczucia. Zupełnie,
jakby stanowiło to pewną pociechę dla ludzi w podeszłym wieku i
dowód na to, że nawet najbardziej schorowani potrafią cieszyć się
na starość ze swojego życia. Tym samym całkowicie rozczulające
są zwyczajne stresy, które przeżywają młodzi, gdy się
zakochają, bądź trema zanim ponownie wystąpią na scenie. Jest tu
miejsce na wspaniałe mowy, a także najczulsze gesty, czym udowadnia
się, że miłość pojawić może się tam, gdzie w ogóle się jej
nie spodziewamy, w wieku, kiedy wydaje nam się, że wszystko co
najpiękniejsze jest już za nami. Piękny film!
Ocena:
8/10
Mnie też się ten film bardzo podobał Taki ciepły i jak to trafnie ujęłaś rozczulający. Z"tych klimatów" polecam "Hotel Marigold" również z Maggie Smith ;-)
OdpowiedzUsuńDla mnie był to jeden z najprzyjemniejszych seansów w ostatnich miesiącach. Nie można odmówić uroku ani całemu filmowi, ani postaciom. No i świetni aktorzy!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :).