Reżyseria: Wes Anderson
Scenariusz: Wes Anderson, Roman Coppola
Zdjęcia: Robert D. Yeoman
Muzyka: Alexandre Desplat
Kraj: USA
Gatunek: Dramat, Komedia, Romans
Premiera: 16 maja 2012 (Świat) 30 listopada 2012 (Polska)
Obsada: Bruce Willis, Edward Norton, Bill Murray, Frances McDormand, Tilda Swinton, Jared Gilman, Kara Hayward i inni
Uważa
się, że ten film jest jednym z najbardziej niedocenionych spośród
tych, które zbombardowały widzów w 2012 roku. Przegrał w walce o
złote statuetki, w tym także Oscara. Choć otwierał festiwal w
Cannes, choć Wes Anderson („Genialny klan”,
„Pociąg do Darjeeling”)
robił wszystko, aby przypodobać się widowni- choćby przez angaż
największych gwiazd, to nie odniósł tak spektakularnego sukcesu,
jak można byłoby się spodziewać. Nie mniej, pozostaje zwycięzcą
w wielu ludzkich sercach i choć osobiście doceniam „Moonrise
Kingdom”, to nie znajdzie
się na zaszczytnym miejscu wśród moich ukochanych.
Rzecz
dzieje się w latach sześćdziesiątych XX wieku na małej
perfekcyjnej wyspie dla bogaczy New Penzance. Dwunastoletni
osierocony chłopiec, Sam Shakusky (Jared
Gilman), postanawia
porzucić swoją służbę w drużynie skautów, aby opuścić wyspę
wraz ze swoją ukochaną Suzy (Kara
Hayward) i żyć długo
i szczęśliwie. W poszukiwania włącza się nie tylko rodzina, ale
również lokalna policja reprezentowana przez Kapitana Sharpa (Bruce
Willis) oraz drużynowy
Ward (Edward Norton).
Muszą się spieszyć, bowiem do wyspy zbliża się potężny
huragan.
„Kochankowie
z Księżyca” to poetycka
prezentacja ludzkiej miłości w jej najbardziej uniewinnionej,
najczystszej formie. I tak jak i poezja, jednemu przypaść może do
gustu, drugiemu niekoniecznie. Choć doceniam walory tego obrazu, to
jednak niekoniecznie podchodzi pod moje preferencje. Scenariusz
zasadniczo jest bardzo niemrawy. Wszystko kręci się wokół dwójki
młodych, bardzo młodych ludzi ich kwitnącego uczucia. W
konsekwencji oglądamy coś naprawdę pięknego, uroczego w każdym
calu, bo czy jest coś bardziej rozczulającego niż młodzi ludzie
uciekający przed swoim klaustrofobicznym, nie spełniającym ich
oczekiwań życiem, aby móc tworzyć swój własny świat? Nie ma.
Chyba najbardziej zapadającą w pamięć jest tu scena idealnego
ślubu, a nawet i pierwsze kontakty fizyczne. Jednakże dość
zaskakująco rozegrane są tutaj sceny determinujące całą akcję.
Ciągłe ucieczki w pewnej chwili zaczynają irytować niżeli
fascynować, ale trzeba przyznać, że rozegrane jest to w bardzo
zabawny sposób. Dlatego właśnie produkcja Andersona to nie jest
typowy dramat, ani nawet i romans. Upaćkany gdzieniegdzie komizmem,
a nawet i pewną groteskową przesadą- jak chociażby scena na Polu
Błyskawic, sprawia wrażenie świeżości.
Świetny
montaż i przepiękne zdjęcia sprawiają, że przytłaczająca i
mocno ograniczona sceneria nabiera nowego wyrazu, zdecydowanie
rozszerzając się poza naszą sferę wrażeń. Piękne wykonanie to
zdecydowany plus „Moonrise Kingdom”.
Jeżeli jeszcze się do tego przysłuchamy, to dostrzeżemy również
genialną muzykę Alexandre Desplata, który odwalił tak dobrą
robotę, że aż słów mi brak. Zaskakująco, okazuje się być to
jednym z najważniejszych akcentów tego filmu. W szczególności
jeżeli posłuchamy „The
Heroic Weather”, która
towarzyszy fabule na wielu różnych etapach. Usłyszymy tutaj
najrozmaitsze instrumenty, jak chociażby banjo, harfy, czy flety, i
to tak wyraźnie, że czyni to utwór niezwykle fascynującym,
różnorodnym i charakterystycznym, wręcz pięknym. Jest to coś
naprawdę wspaniałego!
Do
filmu zaangażowano najbardziej rozpoznawalnych i szanowanych
aktorów. Mamy tutaj i Bruce'a Willisa, który z twardego Johna
McClane'a zamienia się w dość ciapowatego Sharpa będącego
jedynym policjantem na wyspie. Bardzo zaskakująca przemiana,
aczkolwiek nawet i jemu nie brakowało odwagi i charakteru.
Zaskakujące jest w jak bardzo skromny i mocno ograniczony sposób
zaprezentowana została rodzina Suzy. Tutaj Bill Murray i Frances
McDormand, tak dobrzy aktorzy, zostali całkowicie pominięci w
jakiejkolwiek rozbudowie postaci. Szkoda, bo wygląda to tak, jakby
zupełnie nie było ich na ekranie. Dość interesująco wypada tutaj
Edward Norton w roli Harcmistrza Warda. Postać intrygująca, zabawna
i ciepła, ale też nie pozbawiona zadziorności. Nie mniej, to
właśnie na najmniejszych bohaterach skupia się cała fabuła. Sam
i Suzy, czyli Jared Gilman oraz Kara Hayward, to duet idealny. Biją
na głowę nawet i „Mały Manhattan”.
Bardzo niewinni, bardzo świeży, bardzo skromni i po prostu bardzo
zachwycający.
„Kochankowie
z Księżyca” wywołują
we mnie bardzo sprzeczne emocje. Film zdecydowanie czaruje swoim mało
skomplikowanym scenariuszem, a także bezpośredniością przekazu.
Zachwyca miłość najmłodszych, rozbawia nietuzinkową formą, a
także niebanalnym humorem. Jednakże momentami akcja jest dość
monotonna, potwornie się dłuży, a przez to produkcja zaczyna mocno
nużyć. Na szczęście, muzyka Alexandre Desplata jest tak
orzeźwiająca, tak fascynująca, że zdominowała cały film, a co
za tym idzie wrażenia po seansie. Jest to nietypowy obraz, który
poprzez swój charakter zdecydowanie wyróżnia się na tle
współczesnych produkcji.
Ocena:
7/10
Film obejrzałam dzięki uprzejmości dystrybutora Kino Świat!
ja oceniłam ten film wyżej :) lubię jak ktoś pokazuje mi nowe spojrzenie na pewne rzeczy czyt. ruchy kamery jakby filmowała dom dla lalek. Dla mnie jest to produkcja jedyna w swoim rodzaju :)
OdpowiedzUsuń