NOWOŚCI

piątek, 12 lipca 2013

1059. Pacific Rim, reż. Guillermo del Toro

Oryginalny tytuł: Pacific Rim
Reżyseria: Guillermo del Toro
Scenariusz: Travis Beacham, Guillermo del Toro
Zdjęcia: Guillermo Navarro
Muzyka: Ramin Djawadi
Kraj: USA
Gatunek: Akcja, Sci-fi
Premiera: 11 lipca 2012 (Świat) 12 lipca 2013 (Polska)
Obsada: Charlie Hunnam, Idris Elba, Rinko Kikuchi, Charlie Day, Burn Gorman, Max Martini, Robert Kazinski, Clifton Collins Jr., Ron Pearlman
    Moje małe wariactwo rozpoczęło się od pewnego zwiastuna sprzed kilku miesięcy. Niczym zaczarowana patrzyłam na wielkie walczące roboty z potworami nie z tego świata. Stęskniona za mocnymi wrażeniami, które dostarczał film „Transformers”, z nadzieją patrzyłam w przyszłość. Guillermo del Toro nigdy nie zawodził swoimi produkcjami, a jego „Labirynt fauna” zrobił furorę na całym świecie, mnie całkowicie omamiając. I tak oto nadszedł ten dzień, kiedy stworzył coś, co zwyczajnie nie miało prawa mi się nie podobać. I zgadnijcie co? „Pacific Rim” zatrząsł moim światem w posadach!

    Tajemniczy wyłom na dnie oceanu otworzył portal pomiędzy światami, z którego wynurzają się potężne potwory, z czasem nazwane Kaiju. Atakując cały świat sieją postrach wśród ludzi. Dlatego kraje jednoczą swoje siły i fundusze, i tworzą program Jaegger aktywujący potężne roboty sterowane przez dwóch pilotów, którzy połączeni neuromostem dzielą się swoimi wspomnieniami i uczuciami. Wojna z Kaiju trwa przez wiele lat, dlatego też, kiedy Raleigh Becket (Charlie Hunnam) w końcu dorasta wraz ze swoim starszym bratem kierują Gipsy Danger, tak jak inni odnoszącego sukcesy na polu walki. Jednakże pewnego dnia coś się zmienia, robot przegrywa, a w wyniku tego chłopak traci swojego brata. W końcu, po utracie wielu Jaeggerów, Władze zawieszają program i postanawiają zbudować mur ochronny. Pomimo tego, po kilku latach kolejny atak dowodzi, że zbędne są ich starania. To właśnie wtedy, przy pracy nad jednym z murów Marszałek Panecost (Idris Elba) odnajduje Becketa i daje mu nadzieję na ocalenie ludzkości.
    Oj, co to był za film! Wydawało mi się, że moje podekscytowanie sięgnęło zenitu, kiedy usiadłam w kinowym fotelu i założyłam okulary 3D na nos. Seans, na który przyszło mi się wybrać udowodnił mi jednak, że to co do tej pory brałam za ekscytacje nijak miało się do wrażeń w trakcie seansu. Nie ma co się oszukiwać. Historia jest bardzo mocno naciągana i w niektórych chwilach, o dziwo, kołatały mi się po głowach wyzwiska związane z głupotą, co niektórych sytuacji. W szczególności rozbrajająca była ta jedna, która najbardziej rozbawiła widownię w kinie, a była ewidentnym ułatwieniem życia i pracy pewnego bohatera. Masz problem? Nic się nie martw. Scenariusz podsunie Ci pod nos rozwiązanie. Szczęśliwie nie było tutaj głupkowatego poczucia humoru, ale nie oznacza to wcale, że wiało powagą. Oczywiście, nie obyło się tu bez melodramatycznych scen- niekiedy mocno przesadzonych (trzymałam się twardo!), ani też bez patosu, ale co jak co... przemowa Stackera była mocno motywująca! (Tata: „Zupełnie jak Prezydenta w Dniu Niepodległości”). No, ale przecież nie o to chodziło, na pewno nikt nie oczekiwał ambitnej produkcji. Najistotniejsza była to zabawa, rozrywka, no i ten element został spełniony w tysiącu procentach.
    Akcja, akcja, akcja. Nieustająca akcja, oprócz tych momentów kiedy bohaterowie się do siebie lepili, walczyli o zdobycie Kaiju, bądź toczyli bitwy z demonami przeszłości. Akcja tak dynamiczna, że niekiedy nie można było za nią nadążyć (aż rozbolały mnie oczy). No dobra, zdecydowanie siedzieliśmy za blisko, a ekran był o wiele wiele za mały, żeby pomieścić to co się na nim działo (Tata: „Tak dużo się działo, że niekiedy nie dało się nadążyć i wszystko rozmazywało się przed oczami”). Dlatego przestroga- hańbą jest oglądanie tego na mniejszym niż gigantyczny ekranie kinowym. Zapamiętajcie! Popełnicie ten mały błąd i już wrażenia Wam maleją, o ile jest to oczywiście możliwe przy tym co się tu dzieje. Jest tutaj kilka naprawdę mega scen, które załadują nam potężnego kopa. Elektryzujące sceny pełne wybuchów, walk i, co oczywiste, świetnych efektów specjalnych. Od czasu „Transformers” świat nie widział tak dynamicznego kina akcji uzbrojonego w najgenialniejsze wytwory cyfrowej grafiki. Oczom się wierzyć nie chce, gdy patrzy się na wykonanie Kaiju. Każdy inny, każdy kolejny groźniejszy. Ostre ząbki i pazurki, mocne ogony, żrąca ślina! Piękne w każdym calu, bez względu na to, czy przypominają płazy, czy też gady. Takie najrozmaitsze Godzillki. Wyskakiwały znienacka, potrafiły przerazić, ale przede wszystkim fascynowały (podzielam zamiłowanie filmowego dr Geiszlera). Nie wiem, co jest w tych robotach takiego pociągającego, ale za każdym razem ulegam tej nietypowej ekscytacji.
    A muzyka? Niebo dla uszu! Nie jest to jednak dziwne, bo kompozycje podchodzą od samego Ramina Djawadi, niemieckiego muzyka, który maltretował już soundtracki do takich produkcji jak „Gra o tron”, czy „Iron Man”. Na szczególną uwagę zasługuje „Main theme” [link], który o dziwo usłyszymy w trakcie rewelacyjnie zrealizowanych napisów końcowych. Jest więc na co popatrzeć, ale również i czego posłuchać. Bardzo mocne brzmienia o charakterze idealnie pasującym do filmu. Oczywiście motywy przewijają się przez cały seans bardzo często elektryzując, nastrajając bojowo i podnosząc nasze tętno. Głowa sama się kiwa w jej rytm!
    Nie trudno jest uwierzyć bohaterom tego obrazu. Każdy odegrał tutaj znaczącą rolę. Nikt nie był wyblakły, choć niektórzy byli bardziej wyrazistsi, nawet przez tych kilka ujęć, w których się pojawiali. Chodzi mi tu głównie o Rona Pearlmana, który już do śmierci kojarzyć będzie mi się tylko z Hellboyem. On i jego złote buty to naprawdę przezabawna historia tego filmu. Świetnie odegrane, no i była z nim zabawa. Humoru dostarczały również postacie naukowców, czyli Charlie Day oraz Burn Gorman. Każdy całkowicie inny w swoim stylu i dowcipie. Pierwszy bardziej podobny do swojej roli w filmie „Szefowie wrogowie”, a drugi zdecydowanie charakterem przypomina Sheldlona Coopera. Bez względu na wszystko, najwięcej uwagi skupia się na Charliem Hunnamie, dotychczas znanego mi z bardziej dramatycznych ról. Wydawałoby się, że nie będzie na kim oka zawiesić, a tu proszę. Pojawia się ten blond przystojniak i od razu świat jest piękniejszy, tzn. film. Nie mniej, był bardzo przekonujący, choć nie tak bardzo jak Idris Elba. On jest niczym stworzony do tej roli. Ma tą rzadko spotykaną charyzmę, a także siłę w głosie! Jego przemowa miała moc, aż nawet ja poczułam się chętna do walki!
    Żal mi strasznie, że to już koniec moich wyczekiwań. Seans obfitował mi w bardzo wiele ochów i achów. „Pacific Rim” to zdecydowanie najbardziej widowiskowy film, jaki przyszło mi oglądać od czasów „Transformers”. Niesamowity w każdym calu, tak bardzo wciągający widza swoją efektownością i bitewnością, że nie trudno jest zapomnieć o całym świecie. Przez te dwie godziny jesteśmy tylko my i oni. W tej relacji pełno jest napięcia, pełno jest pięknych obrazów, no i oczywiście cudownej muzyki. Nie ważne, że potwory to jakby „Projekt: Monster” i „Godzilla” razem wzięte, a roboty jak z „Transformers” (Tata: „Mieszanka różnych filmów”), najważniejsze, że na tym filmie można się świetnie bawić, dostać zapalenia spojówek i roztrzaskać sobie bębenki. Jestem pod nieustającym mega wrażeniem, dlatego film ten to mój zdecydowany hit tego lata! Koniecznie w kinie, koniecznie z okularami 3D na nosie!

Ocena: 8/10

Gorąco dziękuję Warner Bros. za możliwość zobaczenia tego zjawiska na dużym ekranie!

4 komentarze :

  1. Niebawem wybieram się na ten film, dlatego widowiskowe sceny bardzo mnie cieszą, bo głównie na nie liczę ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. powiedzmy sobie szczerze mechy plus potwory rozmiarów godzili to nie miało prawa nie wypalić, do tego jeszcze dla męskiej części kopiąca tyłki żywe srebro dziewczyna japonka fryzurą przypominająca yukari oshime ,jak dla mnie niebo na ziemi :))trzymajmy kciuki by film zarobił kasę bo wtedy będzie szansa na ciąg dalszy no i zachęci to inne wytwórnie do sięgnięcia po MECHY a jest sporo do zekranizowania live od NGE po Gundama pozdr

    OdpowiedzUsuń
  3. Buty Rona Perlmana rozwaliły system:) Też nie mogłam się powstrzymać od ochów i achów w swojej recenzji (a tak naprawdę hymnie pochwalnym). Del Toro obiecał mega rozrywkę i zdecydowanie ją dostarczył. Patos był i ckliwe momenty były, ale w wykonaniu Idrisa Elby dla mnie całkowicie do przyjęcia.

    OdpowiedzUsuń
  4. to jest jak kocioł grzewczy, w końcu wybuchnie, tak się akcja potoczyła. ale nieważne, ważne że wielkie roboty się biją bo to wygląda świetnie ;)

    OdpowiedzUsuń