Seria: Igrzyska śmierci #2
Reżyseria: Francis Lawrence
Scenariusz: Simon Beaufoy, Michael Arndt
Na podstawie: powieści Suzanne Collins „W pierścieniu ognia” [recenzja]
Zdjęcia: Jo Willems
Muzyka: James Newton Howard
Kraj: USA
Gatunek: Sci-Fi,
Akcja
Premiera: 11 listopada 2013 (Świat) 22 listopada 2013 (Polska)
Obsada: Jennifer Lawrence, Josh Hutcherson, Liam Hemsworth, Woody Harrelson, Elizabeth Banks, Lenny Kravitz, Philip Seymour Hoffman, Donald Sutherland, Stanley Tucci, Jema Malone, Sam Claflin, Jeffrey Wright, Willow Shields
Premiera: 11 listopada 2013 (Świat) 22 listopada 2013 (Polska)
Obsada: Jennifer Lawrence, Josh Hutcherson, Liam Hemsworth, Woody Harrelson, Elizabeth Banks, Lenny Kravitz, Philip Seymour Hoffman, Donald Sutherland, Stanley Tucci, Jema Malone, Sam Claflin, Jeffrey Wright, Willow Shields
Na
cztery lata po premierze drugiego tomu powieści, rok po sukcesie
jakim okazała się ekranizacja pierwszego filmu, przyszedł czas na
drugą odsłonę upragnionych przez wszystkich fanów „Igrzysk
śmierci”. Szczęśliwie
projekt porzucił Gary Ross, a jego rolę przejął Francis Lawrence
twórca takich hitów jak „Constantine”,
czy „Jestem legendą”.
Tym samym film zyskał i przestał być jedynie kolejną mdłą,
pozbawioną emocji, opowiastką dla młodzieży. Spoważniał w
każdym temacie i choć mam wiele zastrzeżeń do ogólnej
realizacji, to muszę przyznać, że „W pierścieniu
ognia” przybrał kierunek
nadany w bestsellerowej powieści, a tym samym stał się
zdecydowanie lepszy od pierwszego obrazu.
Po
wygranych igrzyskach, Katniss Everdeen i Peeta Mellark (Jennifer
Lawrence, Josh Hutcherson)),
wybierają się w tradycyjne i obowiązkowe tournée zwycięzców po wszystkich
dystryktach. Od kiedy cały kraj ujrzał, że ktoś może
przeciwstawić się Kapitolowi nastroje zmieniają się, pojawiają
się bunty. Wszystko to z powodu Katniss. Z tego też powodu
Prezydent Snow (Donald
Sutherland) żąda od
dziewczyny, aby zdusiła rebelię w zarodku. Jednakże obserwując
wizyty zwycięzców w rejonach poległych trybutów i widząc, że
cały kraj gotowy jest do walki na śmierć i życie, Snow po
naradzie z nowym organizatorem igrzysk- Plutarchem Heavensbee (Philip
Seymour Hoffman),
podejmuje decyzję, aby raz na zawsze zniszczyć w ludziach nadzieję.
I tak, po raz kolejny, wszyscy którzy wyszli zwycięsko z
dotychczasowych igrzysk raz jeszcze staną na wyjątkowej arenie i
zawalczą o własne życie.
O
najnowszym filmie Francisa Lawrence można powiedzieć bardzo wiele,
choć chyba najważniejsze jest to, że bardzo mocno trzyma się
swojego książkowego pierwowzoru. Za tym idzie oczywiście
niebanalna fabuła, która w produkcji filmowej prezentuje się
niesamowicie efektownie. I choć twórcy zdecydowanie mniej uwagi
poświęcają samym igrzyskom z okazji trzeciego ćwierćwiecza
istnienia, to robią to jedynie z chęci skupienia się na tej
najistotniejszej części powstania trylogii, czyli rewolucji!
Budują
więc solidny grunt pod finałowe części, bo niestety, (choć to
było do przewidzenia, bo przecież teraz taka moda, że z jednego
ostatniego tomu robi się dwa filmy- takie to logiczne przecież!),
walka o wolność mieszkańców Panem odbywać się będzie na
ekranie z roczną przerwą. Poza tym jednym malutkim szczegółem
obraz daje nam poczuć wszystkie emocje, które wlewała w nas
książka. Uczucie solidarności, czego przykładem jest tutaj
przepiękna, choć bardzo łzawa, scena w dystrykcie 11, porusza do
głębi. Jednakże bardziej porywczy jest to co symbolizuje.
Przejawów buntu odnajdziemy tutaj wiele, a najbardziej zapadająca w
pamięć zdaje się być scena podczas prezentacji przez trybutów
ich umiejętności. Katniss dość nieporadnie, ale skutecznie wyraża
swój bunt. Poniekąd powiązany jest on z postacią Peety, a
informacja, którą uraczą widzów jest mocno zaskakująca. Cała ta
szopka dla zaskarbienia sobie sympatii widzów i ewentualnych
sponsorów zawsze wydawała mi się dziwaczna, mocno nienaturalna i
chyba właśnie na tym polega mój problem z serią „Igrzyska
śmierci”. Brak
tolerancji dla tego typu działań. No, ale ostatecznie nie tutaj o
to chodzi. Chodzi o sam wydźwięk filmu, który jest jak najbardziej
pozytywny. Atmosfera zaczyna się zagęszczać i choć scen na arenie
jest bardzo mało, jest to chyba zaledwie jedna trzecia całego
obrazu to udało się ten czas wykorzystać do ostatniej minuty.
Sceny pełne napięcia, niezrozumiałe układy i to dziwne uczucie
gdzieś z tyłu głowy, które podpowiada, że coś tu nie gra.
Wielkie poświęcenia, ale też i pełno brutalności
charakterystycznej dla igrzysk. Innymi słowy bardzo dobrze
zbalansowana akcja z dramatem.
Choćby
nie wiadomo, jak koszmarni byli aktorzy- choć ponoć tylko ja się
ich czepiam, choćby film chwilami zanudzał, bo więcej tu gadania
niż konkretnego działania, to obraz zdecydowanie broni się swoim
wykonaniem. Zdjęcia Jo Willemsa to coś o wiele piękniejszego niż
można było oglądać w „30 dni mroku”.
To właśnie jego praca czyni film tak wyjątkowym. Pełny jest
surowości w zniszczonych dystryktach, ale również i zdumiewających
efektów. Genialne ujęcia areny, rewelacyjne w każdym calu, bo na
swój sposób przerażające, jak przychodzi do spotkania się twarzą
w twarz z zagrożeniem, w dodatku pojawiąjącym się znikąd. W
połączeniu z odpowiednimi efektami dającymi złowieszczą mgłę,
czy niewidzialną barierę, daje to uczucie zamknięcia i stłamszenia
przez otoczenie. Rewelacyjnie wypada więc scena przy ataku
głoskułek. Moja ulubiona! „W pierścieniu ognia”
pokazuje również, że wynik jaki daje połączenie kostiumów z
efektami specjalnymi może być porażający w skutkach. Jeżeli
komuś podobała się kreacja Katniss z poprzednich igrzysk, to tym
razem padnie z wrażenia. Nie tylko genialna suknia na pierwszej
prezentacji trybutów, ale zniewalająca suknia ślubna zamieniająca
się w coś zupełnie przeciwnego. Genialny manewr, który zapiera
dech w piersi. A jeżeli mowa o wyglądzie zapadającym w pamięć,
to oczywiście nic nie przebija Effie. To co nosiła na sobie w
poprzednim filmie to nic, teraz dopiero kostiumolodzy się postarali.
Każda z odsłon krzykliwa, ale i w pewien sposób gustowna. Niczym z
największych pokazów mody najlepszych projektantów. Brawa więc
dla Trish Summerville! A muzyka, och! Nazwisko James Newton Howard
mówi samo za siebie! Twórca niesamowitego dźwięku kosogłosa
towarzyszącego nam od początku serii. I choć w obrazie Lawrence'a
tworzy naprawdę przecudownie melodyjną ścieżkę dźwiękową
świetnie bawiącą się naszymi emocjami, to i tak w głowie wciąż
pozostaje ten świergot.
Nowe
igrzyska, więc widzowie mogą przyglądać się nowym twarzom. Kiedy
rozpoczęła się kampania reklamowa filmu wiadomo było kto zagra
kogo i jak będą prezentować się na ekranie. Spełnieniem
kobiecych marzeń stał się Finnick grany przez Sama Claflina,
znanego z epizodów w „Piratach z Karaibów”,
czy „Królewnie Śnieżce i Łowcy”.
Tym razem za bardzo nie zachwyca, choć faktem jest, że jest jedynym
młodzieńcem z ekipy trybutów, na którym można zawiesić oko.
Naczelne miejsce kobiecych zachwytów zajmuje oczywiście Liams
Hemsworth (młodszy brat Thora), no i oczywiście Josh Hutcherson.
Dwa zupełnie inne typy urody i stylów gry. Mając wybór
stawiałabym na tego pierwszego, gdyż Josh wciąż siedzi w mojej
głowie jako ten mały dzieciaczek z „Małego
Manhattanu”. Najbardziej
charakterna powinna być Jennifer Lawrence, aczkolwiek znowu muszę
się do niej przyczepić. Ma swoje lepsze chwile, ale zdecydowanie
dominują te gorsze. W wielu scenach wypada dość nienaturalnie,
czego przykładem jest chociażby wiekopomna scena w windzie.
Zabójcze spojrzenie jest zachwycające, aczkolwiek kolejna mina
jest godna pożałowania. Fajnie jednak, że gra także twarzą i
pokazuje przy tym to swoje poczucie humoru, a to oczywiście
przemawia na plus w jej ocenie. Jednakże najbardziej wyrazista jest
tutaj Jena Malone w roli Johanny oraz Effie, czyli Elizabeth Banks.
Po raz kolejny okazuje się, że często to właśnie postacie
drugoplanowe kradną uwagę, która powinna skupiać się na głównych
bohaterach. Obie mają charakterek, Jena jest bardziej zadziorna,
niekiedy nawet drapieżna i bezpośrednia. Z kolei Effie pokazała w
końcu serce, czym całkowicie nas rozczuliła, a jej: „O
zasłonki!”, utkwiły mi w pamięci. Ze znanych twarzy po raz
kolejny możemy zobaczyć Lenny'ego Kravitza, znowu rozbudzającego w
nas ciepłe uczucia, Stanleya Tucci komicznego w swoim przerysowaniu,
a po raz pierwszy Philipa Seymour Hoffmana- postać bardzo przewrotną
i wprowadzającą wiele zamętu w nowej odsłonie „Igrzysk
śmierci”.
Film
ma swoje lepsze i gorsze momenty, ale prawda jest taka, że na kilka
dni po seansie muszę stwierdzić, że autentycznie coś mi zrobił.
Zaraz po wyjściu z kina stwierdziłam, że coś jest ze mną
ewidentnie nie tak. Przecież nie mogła powtórzyć się sytuacja
sprzed dwóch lat, gdy wyszłam z kina całkowicie zawiedziona.
Jednakże teraz stwierdzam, że „W pierścieniu ognia”
nie tylko jest lepszy od „Igrzysk
śmierci” od
strony wizualnej, ale też i pozostawia w człowieku znaczący ślad.
I szybko zapomina się o drętwym Hutchersonie, czy na siłę
próbującej być dobrą Lawrence. Odgania się myśli o poruszającej
Effie, czy buntowniczym wydźwięku całego obrazu. Bowiem jedyne co
teraz zaprząta myśli, to chęć jak najszybszego przeczytania
ostatniego tomu powieści, aby chociaż dzięki niej zaspoilerować
sobie finał filmu- niestety, rozdzielonego na dwa.
Ocena:
7/10
Prawie ze wszystkim się zgadzam, ale.. Drętwy, na siłę dobra? Hm... No nie, jako osoba, kótra czytala ksiażkę uważam, ze wspaniale wcelili sie w role Katniss i Peety.
OdpowiedzUsuńFilm jeszcze przede mną, ale niedługo pójdę do kina i zobaczę jak go zrobili :)
OdpowiedzUsuńzgadzam się, że druga część zdecydowanie lepsza od I. Ale nie zgadzam się co do Jennifer - to największy skarb tej serii, ona nie ma słabych momentów! :)
OdpowiedzUsuńZdecydowanie muszą zobaczyć - tylu znajomych już chwaliło ten film, że nie mogę go sobie odpuścić.
OdpowiedzUsuń