NOWOŚCI

wtorek, 26 listopada 2013

1087. Igrzyska śmierci. W pierścieniu ognia, reż. Francis Lawrence

Oryginalny tytuł: The Hunger Games: Catching Fire
Seria: Igrzyska śmierci #2
Reżyseria: Francis Lawrence
Scenariusz: Simon Beaufoy, Michael Arndt
Na podstawie: powieści Suzanne Collins „W pierścieniu ognia” [recenzja]
Zdjęcia: Jo Willems
Muzyka: James Newton Howard
Kraj: USA
Gatunek: Sci-Fi, Akcja
Premiera: 11 listopada 2013 (Świat) 22 listopada 2013 (Polska)
Obsada: Jennifer Lawrence, Josh Hutcherson, Liam Hemsworth, Woody Harrelson, Elizabeth Banks, Lenny Kravitz, Philip Seymour Hoffman, Donald Sutherland, Stanley Tucci, Jema Malone, Sam Claflin, Jeffrey Wright, Willow Shields

     Na cztery lata po premierze drugiego tomu powieści, rok po sukcesie jakim okazała się ekranizacja pierwszego filmu, przyszedł czas na drugą odsłonę upragnionych przez wszystkich fanów „Igrzysk śmierci”. Szczęśliwie projekt porzucił Gary Ross, a jego rolę przejął Francis Lawrence twórca takich hitów jak „Constantine”, czy „Jestem legendą”. Tym samym film zyskał i przestał być jedynie kolejną mdłą, pozbawioną emocji, opowiastką dla młodzieży. Spoważniał w każdym temacie i choć mam wiele zastrzeżeń do ogólnej realizacji, to muszę przyznać, że „W pierścieniu ognia” przybrał kierunek nadany w bestsellerowej powieści, a tym samym stał się zdecydowanie lepszy od pierwszego obrazu.

    Po wygranych igrzyskach, Katniss Everdeen i Peeta Mellark (Jennifer Lawrence, Josh Hutcherson)), wybierają się w tradycyjne i obowiązkowe tournée  zwycięzców po wszystkich dystryktach. Od kiedy cały kraj ujrzał, że ktoś może przeciwstawić się Kapitolowi nastroje zmieniają się, pojawiają się bunty. Wszystko to z powodu Katniss. Z tego też powodu Prezydent Snow (Donald Sutherland) żąda od dziewczyny, aby zdusiła rebelię w zarodku. Jednakże obserwując wizyty zwycięzców w rejonach poległych trybutów i widząc, że cały kraj gotowy jest do walki na śmierć i życie, Snow po naradzie z nowym organizatorem igrzysk- Plutarchem Heavensbee (Philip Seymour Hoffman), podejmuje decyzję, aby raz na zawsze zniszczyć w ludziach nadzieję. I tak, po raz kolejny, wszyscy którzy wyszli zwycięsko z dotychczasowych igrzysk raz jeszcze staną na wyjątkowej arenie i zawalczą o własne życie.
     O najnowszym filmie Francisa Lawrence można powiedzieć bardzo wiele, choć chyba najważniejsze jest to, że bardzo mocno trzyma się swojego książkowego pierwowzoru. Za tym idzie oczywiście niebanalna fabuła, która w produkcji filmowej prezentuje się niesamowicie efektownie. I choć twórcy zdecydowanie mniej uwagi poświęcają samym igrzyskom z okazji trzeciego ćwierćwiecza istnienia, to robią to jedynie z chęci skupienia się na tej najistotniejszej części powstania trylogii, czyli rewolucji!
Budują więc solidny grunt pod finałowe części, bo niestety, (choć to było do przewidzenia, bo przecież teraz taka moda, że z jednego ostatniego tomu robi się dwa filmy- takie to logiczne przecież!), walka o wolność mieszkańców Panem odbywać się będzie na ekranie z roczną przerwą. Poza tym jednym malutkim szczegółem obraz daje nam poczuć wszystkie emocje, które wlewała w nas książka. Uczucie solidarności, czego przykładem jest tutaj przepiękna, choć bardzo łzawa, scena w dystrykcie 11, porusza do głębi. Jednakże bardziej porywczy jest to co symbolizuje. Przejawów buntu odnajdziemy tutaj wiele, a najbardziej zapadająca w pamięć zdaje się być scena podczas prezentacji przez trybutów ich umiejętności. Katniss dość nieporadnie, ale skutecznie wyraża swój bunt. Poniekąd powiązany jest on z postacią Peety, a informacja, którą uraczą widzów jest mocno zaskakująca. Cała ta szopka dla zaskarbienia sobie sympatii widzów i ewentualnych sponsorów zawsze wydawała mi się dziwaczna, mocno nienaturalna i chyba właśnie na tym polega mój problem z serią „Igrzyska śmierci”. Brak tolerancji dla tego typu działań. No, ale ostatecznie nie tutaj o to chodzi. Chodzi o sam wydźwięk filmu, który jest jak najbardziej pozytywny. Atmosfera zaczyna się zagęszczać i choć scen na arenie jest bardzo mało, jest to chyba zaledwie jedna trzecia całego obrazu to udało się ten czas wykorzystać do ostatniej minuty. Sceny pełne napięcia, niezrozumiałe układy i to dziwne uczucie gdzieś z tyłu głowy, które podpowiada, że coś tu nie gra. Wielkie poświęcenia, ale też i pełno brutalności charakterystycznej dla igrzysk. Innymi słowy bardzo dobrze zbalansowana akcja z dramatem.
    Choćby nie wiadomo, jak koszmarni byli aktorzy- choć ponoć tylko ja się ich czepiam, choćby film chwilami zanudzał, bo więcej tu gadania niż konkretnego działania, to obraz zdecydowanie broni się swoim wykonaniem. Zdjęcia Jo Willemsa to coś o wiele piękniejszego niż można było oglądać w „30 dni mroku”. To właśnie jego praca czyni film tak wyjątkowym. Pełny jest surowości w zniszczonych dystryktach, ale również i zdumiewających efektów. Genialne ujęcia areny, rewelacyjne w każdym calu, bo na swój sposób przerażające, jak przychodzi do spotkania się twarzą w twarz z zagrożeniem, w dodatku pojawiąjącym się znikąd. W połączeniu z odpowiednimi efektami dającymi złowieszczą mgłę, czy niewidzialną barierę, daje to uczucie zamknięcia i stłamszenia przez otoczenie. Rewelacyjnie wypada więc scena przy ataku głoskułek. Moja ulubiona! „W pierścieniu ognia” pokazuje również, że wynik jaki daje połączenie kostiumów z efektami specjalnymi może być porażający w skutkach. Jeżeli komuś podobała się kreacja Katniss z poprzednich igrzysk, to tym razem padnie z wrażenia. Nie tylko genialna suknia na pierwszej prezentacji trybutów, ale zniewalająca suknia ślubna zamieniająca się w coś zupełnie przeciwnego. Genialny manewr, który zapiera dech w piersi. A jeżeli mowa o wyglądzie zapadającym w pamięć, to oczywiście nic nie przebija Effie. To co nosiła na sobie w poprzednim filmie to nic, teraz dopiero kostiumolodzy się postarali. Każda z odsłon krzykliwa, ale i w pewien sposób gustowna. Niczym z największych pokazów mody najlepszych projektantów. Brawa więc dla Trish Summerville! A muzyka, och! Nazwisko James Newton Howard mówi samo za siebie! Twórca niesamowitego dźwięku kosogłosa towarzyszącego nam od początku serii. I choć w obrazie Lawrence'a tworzy naprawdę przecudownie melodyjną ścieżkę dźwiękową świetnie bawiącą się naszymi emocjami, to i tak w głowie wciąż pozostaje ten świergot.
    Nowe igrzyska, więc widzowie mogą przyglądać się nowym twarzom. Kiedy rozpoczęła się kampania reklamowa filmu wiadomo było kto zagra kogo i jak będą prezentować się na ekranie. Spełnieniem kobiecych marzeń stał się Finnick grany przez Sama Claflina, znanego z epizodów w „Piratach z Karaibów”, czy „Królewnie Śnieżce i Łowcy”. Tym razem za bardzo nie zachwyca, choć faktem jest, że jest jedynym młodzieńcem z ekipy trybutów, na którym można zawiesić oko. Naczelne miejsce kobiecych zachwytów zajmuje oczywiście Liams Hemsworth (młodszy brat Thora), no i oczywiście Josh Hutcherson. Dwa zupełnie inne typy urody i stylów gry. Mając wybór stawiałabym na tego pierwszego, gdyż Josh wciąż siedzi w mojej głowie jako ten mały dzieciaczek z „Małego Manhattanu”. Najbardziej charakterna powinna być Jennifer Lawrence, aczkolwiek znowu muszę się do niej przyczepić. Ma swoje lepsze chwile, ale zdecydowanie dominują te gorsze. W wielu scenach wypada dość nienaturalnie, czego przykładem jest chociażby wiekopomna scena w windzie. Zabójcze spojrzenie jest zachwycające, aczkolwiek kolejna mina jest godna pożałowania. Fajnie jednak, że gra także twarzą i pokazuje przy tym to swoje poczucie humoru, a to oczywiście przemawia na plus w jej ocenie. Jednakże najbardziej wyrazista jest tutaj Jena Malone w roli Johanny oraz Effie, czyli Elizabeth Banks. Po raz kolejny okazuje się, że często to właśnie postacie drugoplanowe kradną uwagę, która powinna skupiać się na głównych bohaterach. Obie mają charakterek, Jena jest bardziej zadziorna, niekiedy nawet drapieżna i bezpośrednia. Z kolei Effie pokazała w końcu serce, czym całkowicie nas rozczuliła, a jej: „O zasłonki!”, utkwiły mi w pamięci. Ze znanych twarzy po raz kolejny możemy zobaczyć Lenny'ego Kravitza, znowu rozbudzającego w nas ciepłe uczucia, Stanleya Tucci komicznego w swoim przerysowaniu, a po raz pierwszy Philipa Seymour Hoffmana- postać bardzo przewrotną i wprowadzającą wiele zamętu w nowej odsłonie „Igrzysk śmierci”.
    Film ma swoje lepsze i gorsze momenty, ale prawda jest taka, że na kilka dni po seansie muszę stwierdzić, że autentycznie coś mi zrobił. Zaraz po wyjściu z kina stwierdziłam, że coś jest ze mną ewidentnie nie tak. Przecież nie mogła powtórzyć się sytuacja sprzed dwóch lat, gdy wyszłam z kina całkowicie zawiedziona. Jednakże teraz stwierdzam, że „W pierścieniu ognia” nie tylko jest lepszy od „Igrzysk śmierci” od strony wizualnej, ale też i pozostawia w człowieku znaczący ślad. I szybko zapomina się o drętwym Hutchersonie, czy na siłę próbującej być dobrą Lawrence. Odgania się myśli o poruszającej Effie, czy buntowniczym wydźwięku całego obrazu. Bowiem jedyne co teraz zaprząta myśli, to chęć jak najszybszego przeczytania ostatniego tomu powieści, aby chociaż dzięki niej zaspoilerować sobie finał filmu- niestety, rozdzielonego na dwa.

Ocena: 7/10

4 komentarze :

  1. Prawie ze wszystkim się zgadzam, ale.. Drętwy, na siłę dobra? Hm... No nie, jako osoba, kótra czytala ksiażkę uważam, ze wspaniale wcelili sie w role Katniss i Peety.

    OdpowiedzUsuń
  2. Film jeszcze przede mną, ale niedługo pójdę do kina i zobaczę jak go zrobili :)

    OdpowiedzUsuń
  3. zgadzam się, że druga część zdecydowanie lepsza od I. Ale nie zgadzam się co do Jennifer - to największy skarb tej serii, ona nie ma słabych momentów! :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Zdecydowanie muszą zobaczyć - tylu znajomych już chwaliło ten film, że nie mogę go sobie odpuścić.

    OdpowiedzUsuń